piątek, 19 sierpnia 2016

65. Smak jarzębiny

"Oto widzisz znowu idzie jesień..." cudownie, albowiem osobiście uwielbiam. Drzewa jarzębinowe popisują się jak młode dziewuchy w pąsach. Obie z Rózią jesteśmy kompletnie nieodporne na ich wdzięki i szarpiemy wandalsko przydrożne drzewka. Małe zielone żołędzie i rajskie jabłuszka również nie umykają naszej uwadze. Nie wiem czemu świeżo zrywane, lub wybierane z trawy mają w sobie tyle czaru. Najczęściej lądują wraz z garściami piórek i kamyków w piaskowych kurhanach na placach zabaw.
O tej porze roku Róża rzadko wybiera się gdzieś bez wiaderka. Jest to zresztą świetny wabik na nowych znajomych - mało dzieci pozostaje niewzruszonymi na widok kilograma jarzębiny wsypanej do piasku. Zwiedzamy ostatnio okoliczne place, ponieważ Rózia uwielbia poznawać nowe dzieci (Czasem niestety bez wzajemności , co mnie na przykład zawsze powstrzymywało przed następnymi próbami, a Różki jakoś nie ). Pięknie jest obserwować nieletnich, porzucających bez żalu swoje disnejowskie sprzęty i gadżety dla czerwonych kuleczek i rozczochranych piórek ulokowanych w przeźroczystym wiadrze po kiszonej kapuście. Niedawno miałyśmy okazję zabawić w ten sposób malowniczą międzynarodową grupę dzieciarni.
Trzyletni Timmy z radosnym "yumm" gniótł jarzębiny w pulchniutkich paluszkach i namiętnie zlizywał cieknącą na ralfolorenowskie polo kwaśną posokę. Nie zdołałam przekonać jego mamy że sama tak robiłam w dzieciństwie i że nawet pamiętam takie cukierki z prawdziwych jarzębin w cukrze, skąd też wzięłam pewność że nic mu nie będzie. Ewidentnie sytuacja ją przerastała, patrzyła ze zgrozą na zgromadzone w piachu artefakty mamrocząc coś o dezynfekcji.
 Płowogłowi Alex i Linnea degustowali rajskie jabłuszka (które również w dzieciństwie zdarzało mi się jadać) przy niemej aprobacie ich wyluzowanej babci, kwitującej każdą uwagę na temat ewentualnej sraczki (ja), czy też niechybnego wstrząsu toksycznego (mama Timmiego), zdaniem : "U nich w Szwecji to się z dziećmi nie cackają". Usprawiedliwienie prosto ze Skandynawii zwalniało babcię z większości zakazów, których młode blondasy i tak miały gdzieś. Poddawały się jedynie szantażowi węglowodanami, które w odróżnieniu od dzikich jabłek i piachu, były absolutnie niedozwolonymi w ich diecie. Babcia ukuła więc drugie zdanie czyszczące jej sumienie, mianowicie : "Tu jest Polska a u babci mają wakacje". Nikt nie fiknął wobec miażdżącej siły tego argumentu.
Róża, przechodząca ostatnio fazę zapraszania wszystkich "do swojego domu" przyobiecała malowniczej grupce gościnę z wyszynkiem, zaraz po zakończeniu zabaw naturą. Na szczęście nikt (prócz mnie) nie potraktował jej poważnie. Kiedy w drodze do domu coraz intensywniej protestowałam przeciw niekonsultowanym nalotom koleżeńskim, Róża stwierdziła że sprawiłam jej ogromną przykrość, gdyż ona już zaprosiła całą masę przyjaciół i co teraz... No co teraz?
Przyjdzie nam dzielić na mniejsze grupki, inaczej cała zabawa będzie przypominała raczej przejazd do Mielna busem w słoneczny weekend. Kto nie jechał, nie zna życia.

Autoportret 1:1 technika mieszana


A z tego, czego nie zjadła zagraniczna delegacja powstała kompozycja w kole



3 komentarze:

  1. Kooocham ten styl :) z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego błyskotliwego wpisu i oto się doczekałam :* dziękuję

    OdpowiedzUsuń