czwartek, 8 listopada 2018

109. Pchła lecz przy tym Polka

Stulecie odzyskania niepodległości przez Polskę obchodzone jest w przedszkolu uroczyście przez okrągły tydzień. We wtorek odbywał się zdobienie korytarzy flagami, które (jak głosił plakat z harmonogramem imprez) tworzono grupowo przez dzieci, a w rzeczywistości (jak doniosło moje oburzone dziecko) pani wychowawczyni spełniła się artystycznie w pojedynkę. Był też wtorkowy festiwal piosenki patriotycznej, dzięki któremu odświeżyłam sobie tekst "ułanów pod okienkiem"oraz parę dni bezwiednie nuciłam "Polaka małego" robiąc zakupy w biedronce. Środa była dniem quizowym wiedzy o Polsce. O siódmej rano zostałam poinformowana przez córkę, iż owego dnia w dobrym tonie jest przyjść ubranym na ludowo. Jak każdy rodzic w tej sytuacji (kto nie przeżył, spokoooojnie to tylko kwestia czasu) przełknąwszy atak paniki ruszyłam w czeluście szaf, wywlekając chusty z frędzlami, które w jakimś chomiczym odruchu zachowałam na pamiątkę po babci mojego męża. Korale, warkocze, wianek że sztucznych maków dopełnić miały cepelijną stylówkę. Dotarłszy do przedszkola i skonfrontowawszy się z rzeczywistością oraz panią wychowawczynią, dowiedziałam się iż nie w środę na ludowo  tylko... w piątek na galowo. (ojtam ojtam).
Poranki to jednak dla mnie jako matki najbardziej surrealistyczna pora dnia, ponieważ mój nieobudzony i niegotowy do wyzwań mózg próbuje nadążyć za tokiem myślenia wprzódy męża, który niestety z rana, jak to pisał Terry Prachett "zwiedzając inne światy, ociera się na chwilę o rzeczywistość"  a potem córki ukochanej. Takie właśnie atrakcje dopadły mnie w środę gdyż oprócz gorączkowego kompletowania stroju ludowego, musiałam natychmiast udzielić informacji zrozpaczonej sześcioletniej patriotce jak się nazywał "polski papierniczy". Długie i mozolnie przesłuchanie doprowadziło mnie do rozwikłania zagadki nie imienia, tylko czym (do ciężkiej cholery) jest ów papierniczy, który okazał był się być papieżem.
Quiz wiedzy o Polsce skończył się remisem wszystkich grup i konsumpcją cukierków, którą odbyły panie wychowawczynie (patrioci to strasznie donosiciele). Jutro piątek na galowo i rozstrzygnięcie konkursu w którym nie brałyśmy udziału, bo zapomniałam o nim na śmierć. Mam nadzieję że nagrodą będzie coś w stylu cukierków po quizie, bo już mi to świętowanie niepodległości boczkiem zaczyna wychodzić.

"Polski pejzaż realistyczny"
pastel i akwarela
 na papierze (z polskiego papierniczego) 

sobota, 8 września 2018

108. "Na straganie w dzień targowy"

To że Róża uwielbia miejsca, w których na metrze kwadratowym znajduje się co najmniej pięć osób, nie jest dla nikogo z nas pierwszyzną. Wszystko - od festynów, przedstawień i zatłoczonych placów zabaw, po kolejki w sklepach i zapchane autobusy,  to miejsca w których ja słabnę, tatko robi się agresywny, a Róża nurza się jak wóz Mickiewicza w burzanie na stepach akermańskich.
 Podczas lipcowego plażowania w przeróżnych miejscowościach nadmorskich, nasza córka najczulej wspomina Mieleńskie piekło obstawione parawanami, wrzaskiem, muzyką, piwskiem, dziećmi i plażowym handlem obnośnym, gdzie Róż za normę uznał bywanie na pobliskich kocykach "z wizytą" (serio...u jednych jadła, u drugich piła, u trzecich kopała doły, a z czwartymi poszła na lody). Najgorsza jej zdaniem była moja ukochana plaża w Łazach, gdzie obfitość muszli, kamyków i kwiatów dzikiej róży nie osłodziła dziecku braku żywego ducha, poza nami. Zostałam nawet poproszona o wyjaśnienie jaki, widzę sens w przebywaniu na pustej plaży bez innych dzieci i w ogóle...
Nie dziwota więc że córka nasza prędzej czy później odkryła i uroki bywania na targowiskach. Z początku jeździły z prababcią na rynek warzywny, by nabywszy szlifów Róż mógł w pełnej świadomości ruszyć na głęboką wodę.
Jest w naszym mieście takie niedzielne  targowisko zwane Giełdą (od giełdy samochodowej, odbywającej się tam w czasach skajowych kurtek zszywanych z łatek, męskich saszetek tzw. pederastek, oraz trwałej ondulacji u obu płci), mieszczące się na kilku hektarach pola i olbrzymim placu manewrowym. Giełda która handlu samochodami nie widziała od dekady jest w istocie zjawiskiem socjologicznym na skalę światową. Istnieją pewne grupy bywalców giełdy, które nie wyobrażają sobie niedzieli bez odbycia rundy honorowej po tym miejscu. Tam właśnie ma swój początek fenomen tzw. "Chemii z Niemiec", tam się chodziło po perfumy od "jumaków", tam się kupowało psy z koszyka "rasowe bez papierów", tam się do dziś kupuje kołdry z kory a'la Ferdek Kiepski, koce z alpaki, skarpety uciskowe, kamizelki "przemytniczki", wykrawaczki do kwiatków z  rzodkiewek oraz frytki z tytki. Jest też cały sektor tak zwanych "wystawek", czyli staroci, rupieci i śmieci zwożonych w kartonach z Niemiec i sprzedawanych za cenę "z dupy", na podstawie fantazji handlowca. Co jakiś czas widać tu także kobiety usiłujące odzyskać zainwestowane w dzieci pieniądze, sprzedając ich zabawki, ciuchy i buty. Dla Róży te straganiki to kopalnia złota, miejsce poszukiwań (trzeba przyznać że się wyrabia, skubana) i czas pojedynków, gdyż okazuje się, że dziecko potrafi się targować. Handel jako ogólne pojęcie bardzo naszą córkę podnieca. Dodatkowo Różyne fascynacje podsycił niedawno widok dziesięcioletnich dziewuszek sprzedających swój zabawkowy majątek. Od tamtej pory na górze listy marzeń pojawił się własny stragan na targowisku i wizja zbijania kabzy. Na moją propozycje kramiku w Internecie, Róża oburzyła się niezwykle, że można wybrać bezosobową sieć zamiast tętniącej życiem, sokami i LUDŹMI giełdy.
Obiecałam więc przemyśleć sprawę na przyszły rok, tyle zresztą jak sądzę muszę jej dać, by zdołała zdecydować co chce wystawić na sprzedaż i opłakać stratę. Miłość do rzeczy jest u niej tak naturalna jak miłość do tłumów. Póki co zamiast pozbywać się, nabywa.
Będzie też czas wyedukować dziecko monetarnie, bowiem na tę chwilę, mimo uznania istnienia banknotów papierowych (tzw. paragonikowych) pięciozłotówka cieszy się najwyższym uznaniem wśród wszystkich dostępnych monet i banknotów wypuszczonych w obieg przez NBP. Wiadomo przecież że pięć złotych to dwa lody i kulka z niespodzianką z automatu , czyli :"opłaca się najbardziej Mamo!"

Giełda to stan umysłu.

poniedziałek, 21 maja 2018

107. Sprawunki

    Nie wiem kiedy Wam powiedziano po raz pierwszy : "idź do sklepu" i czy w ogóle to pamiętacie.
Ja miałabym z tym problem (zakupy robię od zawsze), gdyby nie wynikła z tego zajścia anegdotka rodzinna. Moja pierwsza wyprawa po sprawunki odbyła się do apteki (tak, to były czasy, że sześciolatkom sprzedawano tabsy), a moja mama zaopatrzyła mnie w kartkę z napisem "gardan lub pyralgin". Ponieważ umiałam już czytać (choć jak się okazało niekoniecznie ze zrozumieniem) nie pokazałam farmaceutce karteluszka, tylko wyartykuowałam z głowy. Pomna trzech pozycji na kartce po długich semantycznych targach z aptekarką przyniosłam zaledwie dwie , bo jak powiedziałam mamie totalnie niepocieszona niepowodzeniem misji "tego w środku nie mieli" (całkiem możliwe że do dzisiaj "lub" jest nie do dostania w aptekach).
  Rózia już od jakiegoś czasu zgłasza swoją kandydaturę jako panna od sprawunków, jednak zważywszy na niewielką zdolność objuczenia, oraz ulicę pod blokiem, ja matka-kura niechętnie podejmowałam temat. Okazja nadarzyła się niedawno , gdy w drodze z placu zabaw przypomniałam sobie że w domu nie ma mleka. Postanowiłam wysłać dziecię, mając pewność, że wie co ma kupić i zna lokalizację towaru w sklepie (samoobsługowym) i nie ma też listy zakupów zawierającej podstępne spójniki podszywające się pod tajemnicze medykamenty. Dziecko dostało piątaka i poleciało na skrzydłach samodzielności, a ja zostałam na placu zabaw zagadując się z koleżanką. Sporo czasu później ujrzałam moją córkę dzierżącą flachę "Łaciatego", opowiadającą każdej mijanej osobie czego właśnie dokonała. Śmiać mi się chciało, ale uznałam że dotrzymam powagi, skoro dla niej to takie święto dorosłości. Sprawa nabrała nowego światła dopiero po dotarciu Różka do mojej ławeczki, gdy zdając mi wraz z mlekiem spoconą resztę monet zainteresowałam się marną wartością reszty - dziecko triumfalnie sięgnęło do kieszeni i wyciągnęło z niej kulkę zawierającą w środku tzw. gluta z silikonu i powiedziało - "patrz mamusiu jakie miałam szczęście, akurat została dwójka do automatu z zabawkami i jeszcze dużo innych pieniążków. Mogę zawsze chodzić na zakupy!"
Taaa...
Się jeszcze zobaczy...

"Czas pędzi, nawet gdy siedzę" Róża Coelho

sobota, 28 kwietnia 2018

106. Cięcie

    Będąc mniej więcej w wieku Róży obcięłam grzywkę mojej ówczesnej najlepszej przyjaciółce (kocham do dzisiaj) Emilce. Jednym zdaniem można by podsumować ową stylizację mniej więcej tak : Jaga Hupało nie wymyśliła swojej grzywki jako pierwsza.  Do tego stopnia wpłynęłam tym epizodem na Emilczyne życie, że została fryzjerką (nie wiem czy nie w akcie samoobrony). W wieku podstawówkowym na jednym z zimowisk "obcięłam końcówki" włosów (do ramion) koleżance z pokoju, rozpoczynając modę na fryzurę na tzw."grzybka". Kasiu...przepraszam.
Potem już długo nie zabierałam się za fryzjerstwo, wychodząc z założenia, że mimo awangardowych efektów, jest to bardzo stresujący fach, zwłaszcza podczas finalnych oględzin klientki.
Parę razy szarpnęłam się za swoje kudły, ale ich faktura pozawala na w miarę niewidoczne eksperymenty, no i kilka razy skróciłam Rózi grzywkę i plerezkę osiągając za każdym razem ten sam efekt "na odmózga". Staram sie już jednak nie wykonywtać radykalnych cięć, pomna zbulwersowanych reakcji z przeszłości.
 Do radykalnego cięcia za pomocą nożyc do porcjowania kurczaka zmuszona zostałam niedawno przez fantazję dziecka, spryt producentów "sprytnej plasteliny" i uśpioną czujność tatusia, który zległ był po pracy.
Dziecko, które od urodzenia nie miewało dziwnych pomysłów w stylu chodzenia po parapecie, wkladania palców do kontaktu, malowaniu farbą telewizora, czy cięciu nożyczkami garniturów w szafie, zostało obdarzone przez nas zaufaniem, którym jak sie okazuje należy jednak szafować. Powróciwszy bowiem do domu zastałam córkę ukrytą za suszarką na pranie, z miną niepewną, acz zdesperowaną do samodzielnego rozwiązania zaistniałego problemu. Problem natomiast polegał na tym, że naszyjnik ze "sprytnej plasteliny" nie chciał sie przestać sprytnie kleić do ciała, oraz...warkoczyka. (Każdy kto zna ten szatański produkt zna tę konsystencję gotowanej smoły i doskonale wie, czym kończy sie kontakt owej masy z czymkolwiek.) Róża miała oblepioną na kolor fioletowy magnetic szyję, kark, włosię oraz sweter, gdyż sprytny naszyjnik nęcony grawitacją przemieszczał się ku dołowi.
Dopadłam do niej i chlasnęłam co się ostało, po czym z wyjącą w niebogłosy pognałam szukać fryzjera (piątek, godzina 18). W odwodzie zawsze miałam Emilkę, która wybaczyła mi hupałową grzywkę już dawno i nawet nie probuje się zemścić przy regularnych podstrzyżynach. Na szczęście nie byłam zmuszona jechać przez pół miasta z dzieckiem wyjącym "jestem brzyyyyydkaaaa", gdyż zupełnie blisko znalazłyśmy fryzjerkę, która bez słowa, wyrozumiale zabrala się do akcji. Róża, po wszystkich zawodzeniach pt. "Niech pani ratuje moją urodę" ,oraz  "To już koniec!!" , przycichła i zaczęła delektować się sytuacją z której wynikało jednoznacznie, że tu istnieje podział według płci klientów i ona wlasnie oto po raz pierwszy w życiu dostąpiła zaszczytu korzystania z usług fryzjera DAMSKIEGO. Doszedłszy iż do tej pory strzyżona była przez fryzjerkę która strzyże tatusia, oświadczyła że od tej pory do końca życia chodzić bedzie wyłącznie do fryzjerów damskich i uśmiechała tak, jak uśmiechają się ludzie, którzy stłukli sobie stopę potykając się o worek brylantów. Nie przeszkadzało jej, że fryzura z którą wyszła przypominała stylówę He-mana, gdyż pani robiła co musiała i nie bardzo było z czego upiększać. Odwiedziny w  świątyni urody DLA KOBIET zadziałały niezawodnie na poprawę humoru bądź co bądź kobiety, choćby i niespełna sześcioletniej, ale silnie celebrującej swą płeć. Zastanawiam się czy może w ramach uświadamiania córce kolejnych aspektów kobiecej pielegnacji urody nie użyć tej sprytnej mazi do zademonstrowania czym jest depilacja nóg.

"Niech Pani ratuje moją urodę"

Kopernik była kobietą