piątek, 26 maja 2017

97. Warto rozmawiać

1.
Idziemy przez osiedle i mijamy pub. Róża z wyraźnym zainteresowaniem usiłuje zajrzeć do środka.
R: - Mamoo, a co tu się robi?
Ja: - Tu się pije piwo.
R: - A wiesz że my w przedszkolu udajemy że pijemy piwo?
Ja: - Serio? Ale przecież ty nie wiesz jak smakuje piwo!
R: - A jak smakuje?
Ja: - Mnie wcale nie smakuje, jest gorzkie i śmierdzi.
R: - Może to prawdziwe, bo moje udawane jest przepyszne i pięknie pachnie! Dorośli mają gorzej...

2.
R: -Mamoo, a jak ja dorosnę to będę taka jak ty?
Ja: -Nie taka sama, ale coś na pewno będziesz miała podobnego.
R: - Na przykład co?
Ja: - Hmm... na przykład oczy
R: - Nie dzięki. Wolę swoje.
Ja: - No to na przykład...nos
R: - Ja to jeszcze przemyślę, dobra?

3.
Mijamy chłopców w albach, uczestników "białego tygodnia". Niektórzy mają bluzy inni same alby z hostią.
R: - Mamo, wiesz kto to jest?
Ja: - Tak , a ty wiesz?
R: - Jasne. To karatecy idą z treningu.
Ja: - Aaahaaa... a to nie wiedziałam...
R : - No, i niektórzy dostali medale. A niektórzy są słabsi i muszą trenować ,ale się wstydzą że nie mają medali i ubrali kurtki żeby nie było widać .




niedziela, 21 maja 2017

96. Piąteczka, czyli trzydniowy maraton urodzinowy

Wymieciono ostatnie strzępy konfetti, rozładowano ostatni kontener chińskich zabawek z różowej melaminy, przyszedł czas bilansu wspomnień postimprezowych.

[Nasajmpierw jednak muszę uczciwie rozliczyć się z zarzutami iż przesadzam z rozmachem... "przecież to tylko pięć lat, a co będzie na osiemnastkę? Tyle pieniędzy za nic...za naszych czasów tego nie było (etc.)"
 Mam wspomnienie. Jedno z najlepszych wspomnień z dzieciństwa. To moje siódme urodziny, na które mogłam zaprosić koleżanki jakie chciałam, a moja mama​ - na przekór siermiędze "tamtych czasów" udekorowała stół w dużym pokoju masą słodyczy, pomarańczy i (!) szampanem. Do tego akurat niespodziewanie wypadła kolęda i ksiądz, który odprawił wszystkie niezbędne praktyki w sąsiednim pokoju złożył mi życzenia w postaci siedmiu podrzutów w górę na własnych rękach.
To wszystko było dla mnie. To wszystko krzyczało że jestem ważna, warta, i wspaniale że się urodziłam.
Tego właśnie chcę dla Róży. Chcę jej sprawić przyjemność, wysycić potrzebę bycia księżniczką, spełnić jej marzenia skoro mogę.]
Wytłumaczyłam się? Wspaniale, zatem do rzeczy.

Kalendarzowy dzień urodzin spędziliśmy nad morzem, wraz z ciocią Olą ukochaną.
Łapaliśmy szczęście brodząc w lodowatym Bałtyku, tarzając się po piachu, jedząc lody i gofry, spacerując wzdłuż promenady. Róża z wyprawy wróciła bogatsza o torbę dupereli oraz przyjaciela w postaci helowego balona ochrzczonego jako Kropek. Kropek towarzyszył Rózi w drodze do sklepu, w wieczornej ablucji oraz w zasypianiu. "Przyjaźń z helowym balonem to trudna sprawa", tłumaczyłam Rózi, która wydawała się godzić z niechybnie rychłym zgonem Kropka. W planach miałam odszukanie jakiegoś punktu dmuchania helem w sflaczałych przyjaciół, bo mądrość mądrością, a uczucia nie opanujesz. Dzień upłynął nam leniwie na jedzeniu babeczek i wspominaniu najlepszych momentów z pięcioletniego pobytu Róży na świecie.

Dzień przedszkolnej piniaty rozpoczął się prawdziwym dylematem dotyczącym rodzaju kija odpowiedniego dla metrowej wysokości napastnika. Chodziło głównie o to, by kwestia bezpieczeństwa szła w parze ze skutecznością uderzenia. Po przetestowaniu kilkunastu dostępnych drągów, zwyciężył domowej produkcji kij bejsbolowy tatusia (nie pytajcie), oraz rulony po streczu z pacernej tektury. Jako jednostka zapobiegiwa zabrałam dla pewności Różaną parasolkę z helołkitem, i to nie tylko dlatego że z minuty na minutę niebo zaciągało się coraz gęstszą chmurą.
Zrozpaczona rychłym deszczem, negocjując z niebiosami odroczenie opadu o chociaż godzinę obwiesiłam przedszkolne drzewa piniatami i czekałam. Czekanie na ubranie się dwudziestoparoosobowej ekipy przedszkolaków przy zbliżającym się turboopadzie to bez wątpienia test charakteru. Udawałam że go zdałam, co chwilę potajemnie latając do drzwi i podglądając sytuację przez szybkę. W końcu grupa wyszła, uformowała szyk bojowy i z piskiem (zauważyli piniaty) dotarła na miejsce. Wysłuchali mojego wykładu na temat BHP napieprzania kijem w stwora, z lekka tylko okazując zniecierpliwienie (Kevin z braku kija użył był piąchy , a Jasiek walił z dyni). W końcu zaczęli tłuc. Nie bardzo wiem co działo się u chłopców, bom zajęta była ochroną urody dziewcząt, które głęboko mając mój wykład, pochylały się ku kijom z miną żądną demolki. Ostatecznie dziewczęca piniata umarła od ciosu parasolką zadanego przez Patrycję, a chłopięca po prostu zleciała ze sznurka. Towarzystwo złaknione cukru runęło na kolana po łupy i zebrawszy je do torby (oddawali niechętnie) poszło zajmować się sprawami pięciolatków, ja zostałam z bałaganem, a deszcz na dobre zrezygnował ze spadnięcia.
Całe zamieszanie trwało nie dłużej jak piętnaście minut, a ja pół dnia dochodziłam potem do siebie, gdyż opadł mi stres związany z oczekiwaniem na katastrofę.
Z relacji postronnych świadków oraz późniejszego raportu dzieciaków - warto było.

Przyjęcie urodzinowe nazajutrz pamiętam w scenkach. Ktoś płakał, ktoś rzygał, ktoś jadł MMSy łyżką... Z torta została naga Barbie, a przegląd torebek na prezenty ujawnił, żeśmy zaprosili prawdziwych przyjaciół imprezowego recyklingu. Szczególnie ujęła mnie torba "dla najlepszego taty na świecie".
Po powrocie do domu, rozpakowaniu i pobawieniu się wszystkim naraz, solenizantka, półprzytomna od schodzących emocji rozejrzała się po pokoju i zadała pytanie dramatycznym barytonem:
"A gdzie jest mój Kropek????"
A Kropek mili państwo wyszedł przez okno, które zostawiła uchylone mamusia - strażniczka wrażliwości uczuć, która nie wpadła na to, że helowy piesek może wybrać wolność, zamiast zdychać z odpowietrzenia. Było wszystko: wrzask, płacz, smutek i wyrzuty.

Sami widzicie, jak matka urodziny wyprawi to wspomnienia murowane.

Wymarzony. Chociaż nie, tak pięknego nie byłyśmy w stanie sobie wymarzyć. Jak dobrze że jest Monika (klik).

Kropek. Na zawsze w naszych sercach.

Jedna noc z Kropkiem...

Tak ładnie czekały na dzieci. Potem już nie było mowy o fotkach. Chyba że przez reportera wojennego.







czwartek, 11 maja 2017

95.Piniata

Że Rózia ma regularnego fisia na punkcie urodzin jako takich, nie muszę chyba nikomu specjalnie ogłaszać. Plany są snute od grudnia, trwa codzienne przepytywanie ileż to już czasu zostało do urodzin i "dlaaaaczegooo tak długoooo". Otóż już niedługo.
- Mamo, załatwisz mi piniatę? - usłyszałam niedawno podczas wieczornej kąpieli. Bo czas Różanych kąpieli przynosi najwięcej pomysłów do naszego życia. Z pewnością istnieje jakaś zależność między nurzaniem się w pianie, a aktywnością czołowego płata mózgowego naszej córki. Nie przyszło nam jeszcze do głowy nie kąpać jej dłuższy czas, ale będziemy tego próbowali, kiedy fantazja poniesie ją zbyt ostro.
Na razie spełzło na piniacie, której wykonanie według guglowych tutoriali nie nastręczało zbyt wielu trudów, zwłaszcza komuś, kto na studiach wykonywał projekt płaszcza uszytego z woreczków do lodu wypełnionych barwioną żelatyną. (serio).
  Ustaliwszy uprzednio, że w wynajętej sali zabaw nie pozwolą grupie pięciolatków zbrojnych w kije rąbać w dyndający przedmiot pełen słodyczy, poszłam po akcept do przedszkola, pomna tadycji rozdawania cukierków urodzinowych. Pani wychowawczyni, upewniwszy się, że będę asystować przy rozbijaniu, zgodziła się, gdyż doświadczona kadra państwowych placówek opiekuńczych nie robi w gacie słysząc o kijach, i tym między innymi zdobywa moje serce.
Zajęłam się zatem tworzeniem piniaty, która według zleceniodawczyni miała być piękna i zachwycająca (syndrom Pchły Szachrajki co to dbała żeby "aż jej gości zalewała żółć z zazdrości"  siedzi jednak w każdej babie niezależnie od wieku). Wybór kształtu padł na jednorożca, więc uporałam się z robotą pod nieobecność Rózi, która po wsypaniu do formy taczki węglowodanów, straciła serce do tworzenia. Naklejając kolejne warstwy krepiny utwierdzałam się w przekonaniu, że tylko hipoglikemia jest w stanie doprowadzić kogokolwiek do stanu w którym będzie zdolny rąbać kijem to cudne zwierzę. Na wszelki wypadek obfotografowałam moje dzieło, licząc się z tym, że po spotkaniu z grupą dwudziestukilku napalonych przedszkolaków trudno je będzie poznać.
 Gdy córka wróciła do domu, jednorożec okupował okno, sącząc w powietrze swój magiczny wdzięk. Rózia podeszła bliżej, a wyraz jej twarzy wskazywał na to, że właśnie ją poraziło. Po godzinie przesiedzianej wspólnie na parapecie jednorożec zyskał imię Miluś, a mnie tknęło na pomysł wykonania drugiej piniaty, jak się okazało później, bardzo słusznie.


   Dnia następnego zawiązał się już komitet do spraw obrony jednorożca, rekrutujący się głównie z moich dorosłych znajomych (z szefową na czele), przerażonych wizją pobicia Milusia kijem. Petycja ustna zotała przeze mnie przyjęta tym chętniej, że sama poczułam już więź z tym stworem, a rozmowa z Rózią była tylko formalnością. Tak naprawdę bowiem sama pragnęła ocalenia nowego przyjaciela.
  Dwa kolejne dni spędziłam więc na realizowaniu kolejnych piniat, które pomieściłyby wespół ilość słodyczy, która wchodziła do Milusia. Suma sumarum, parapet w pokoju Różki wygląda jak rekwizytornia w teatrze, a ja nie mogę domyć rąk, podbarwionych krepinowym barwnikiem.


To będzie bardzo interesujący czas... bądźcie w okolicy, odpowiem wam jak to się skończyło. Jak przyjdzie czas, zawołam Was.