niedziela, 21 maja 2017

96. Piąteczka, czyli trzydniowy maraton urodzinowy

Wymieciono ostatnie strzępy konfetti, rozładowano ostatni kontener chińskich zabawek z różowej melaminy, przyszedł czas bilansu wspomnień postimprezowych.

[Nasajmpierw jednak muszę uczciwie rozliczyć się z zarzutami iż przesadzam z rozmachem... "przecież to tylko pięć lat, a co będzie na osiemnastkę? Tyle pieniędzy za nic...za naszych czasów tego nie było (etc.)"
 Mam wspomnienie. Jedno z najlepszych wspomnień z dzieciństwa. To moje siódme urodziny, na które mogłam zaprosić koleżanki jakie chciałam, a moja mama​ - na przekór siermiędze "tamtych czasów" udekorowała stół w dużym pokoju masą słodyczy, pomarańczy i (!) szampanem. Do tego akurat niespodziewanie wypadła kolęda i ksiądz, który odprawił wszystkie niezbędne praktyki w sąsiednim pokoju złożył mi życzenia w postaci siedmiu podrzutów w górę na własnych rękach.
To wszystko było dla mnie. To wszystko krzyczało że jestem ważna, warta, i wspaniale że się urodziłam.
Tego właśnie chcę dla Róży. Chcę jej sprawić przyjemność, wysycić potrzebę bycia księżniczką, spełnić jej marzenia skoro mogę.]
Wytłumaczyłam się? Wspaniale, zatem do rzeczy.

Kalendarzowy dzień urodzin spędziliśmy nad morzem, wraz z ciocią Olą ukochaną.
Łapaliśmy szczęście brodząc w lodowatym Bałtyku, tarzając się po piachu, jedząc lody i gofry, spacerując wzdłuż promenady. Róża z wyprawy wróciła bogatsza o torbę dupereli oraz przyjaciela w postaci helowego balona ochrzczonego jako Kropek. Kropek towarzyszył Rózi w drodze do sklepu, w wieczornej ablucji oraz w zasypianiu. "Przyjaźń z helowym balonem to trudna sprawa", tłumaczyłam Rózi, która wydawała się godzić z niechybnie rychłym zgonem Kropka. W planach miałam odszukanie jakiegoś punktu dmuchania helem w sflaczałych przyjaciół, bo mądrość mądrością, a uczucia nie opanujesz. Dzień upłynął nam leniwie na jedzeniu babeczek i wspominaniu najlepszych momentów z pięcioletniego pobytu Róży na świecie.

Dzień przedszkolnej piniaty rozpoczął się prawdziwym dylematem dotyczącym rodzaju kija odpowiedniego dla metrowej wysokości napastnika. Chodziło głównie o to, by kwestia bezpieczeństwa szła w parze ze skutecznością uderzenia. Po przetestowaniu kilkunastu dostępnych drągów, zwyciężył domowej produkcji kij bejsbolowy tatusia (nie pytajcie), oraz rulony po streczu z pacernej tektury. Jako jednostka zapobiegiwa zabrałam dla pewności Różaną parasolkę z helołkitem, i to nie tylko dlatego że z minuty na minutę niebo zaciągało się coraz gęstszą chmurą.
Zrozpaczona rychłym deszczem, negocjując z niebiosami odroczenie opadu o chociaż godzinę obwiesiłam przedszkolne drzewa piniatami i czekałam. Czekanie na ubranie się dwudziestoparoosobowej ekipy przedszkolaków przy zbliżającym się turboopadzie to bez wątpienia test charakteru. Udawałam że go zdałam, co chwilę potajemnie latając do drzwi i podglądając sytuację przez szybkę. W końcu grupa wyszła, uformowała szyk bojowy i z piskiem (zauważyli piniaty) dotarła na miejsce. Wysłuchali mojego wykładu na temat BHP napieprzania kijem w stwora, z lekka tylko okazując zniecierpliwienie (Kevin z braku kija użył był piąchy , a Jasiek walił z dyni). W końcu zaczęli tłuc. Nie bardzo wiem co działo się u chłopców, bom zajęta była ochroną urody dziewcząt, które głęboko mając mój wykład, pochylały się ku kijom z miną żądną demolki. Ostatecznie dziewczęca piniata umarła od ciosu parasolką zadanego przez Patrycję, a chłopięca po prostu zleciała ze sznurka. Towarzystwo złaknione cukru runęło na kolana po łupy i zebrawszy je do torby (oddawali niechętnie) poszło zajmować się sprawami pięciolatków, ja zostałam z bałaganem, a deszcz na dobre zrezygnował ze spadnięcia.
Całe zamieszanie trwało nie dłużej jak piętnaście minut, a ja pół dnia dochodziłam potem do siebie, gdyż opadł mi stres związany z oczekiwaniem na katastrofę.
Z relacji postronnych świadków oraz późniejszego raportu dzieciaków - warto było.

Przyjęcie urodzinowe nazajutrz pamiętam w scenkach. Ktoś płakał, ktoś rzygał, ktoś jadł MMSy łyżką... Z torta została naga Barbie, a przegląd torebek na prezenty ujawnił, żeśmy zaprosili prawdziwych przyjaciół imprezowego recyklingu. Szczególnie ujęła mnie torba "dla najlepszego taty na świecie".
Po powrocie do domu, rozpakowaniu i pobawieniu się wszystkim naraz, solenizantka, półprzytomna od schodzących emocji rozejrzała się po pokoju i zadała pytanie dramatycznym barytonem:
"A gdzie jest mój Kropek????"
A Kropek mili państwo wyszedł przez okno, które zostawiła uchylone mamusia - strażniczka wrażliwości uczuć, która nie wpadła na to, że helowy piesek może wybrać wolność, zamiast zdychać z odpowietrzenia. Było wszystko: wrzask, płacz, smutek i wyrzuty.

Sami widzicie, jak matka urodziny wyprawi to wspomnienia murowane.

Wymarzony. Chociaż nie, tak pięknego nie byłyśmy w stanie sobie wymarzyć. Jak dobrze że jest Monika (klik).

Kropek. Na zawsze w naszych sercach.

Jedna noc z Kropkiem...

Tak ładnie czekały na dzieci. Potem już nie było mowy o fotkach. Chyba że przez reportera wojennego.







4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. bardziej ją poruszyła kartka tygrysia

      Usuń
    2. Hehe,zobaczyłam ją i od razu wiedziałam że to dla niej :D tylko mi było smutno że to nie gepard

      Usuń
  2. Dlaczego mnie przy tym nie było???? Foch! Wiesz przecież jak uwielbiam piszczące z emocji dziateczki? Eeeech,tarzałabym sie z niemi w mokrej trawie... waliła kijeczkiem w konika z krepiny...a śmiechu by przy tym by było...a uciechy...������

    OdpowiedzUsuń