czwartek, 11 maja 2017

95.Piniata

Że Rózia ma regularnego fisia na punkcie urodzin jako takich, nie muszę chyba nikomu specjalnie ogłaszać. Plany są snute od grudnia, trwa codzienne przepytywanie ileż to już czasu zostało do urodzin i "dlaaaaczegooo tak długoooo". Otóż już niedługo.
- Mamo, załatwisz mi piniatę? - usłyszałam niedawno podczas wieczornej kąpieli. Bo czas Różanych kąpieli przynosi najwięcej pomysłów do naszego życia. Z pewnością istnieje jakaś zależność między nurzaniem się w pianie, a aktywnością czołowego płata mózgowego naszej córki. Nie przyszło nam jeszcze do głowy nie kąpać jej dłuższy czas, ale będziemy tego próbowali, kiedy fantazja poniesie ją zbyt ostro.
Na razie spełzło na piniacie, której wykonanie według guglowych tutoriali nie nastręczało zbyt wielu trudów, zwłaszcza komuś, kto na studiach wykonywał projekt płaszcza uszytego z woreczków do lodu wypełnionych barwioną żelatyną. (serio).
  Ustaliwszy uprzednio, że w wynajętej sali zabaw nie pozwolą grupie pięciolatków zbrojnych w kije rąbać w dyndający przedmiot pełen słodyczy, poszłam po akcept do przedszkola, pomna tadycji rozdawania cukierków urodzinowych. Pani wychowawczyni, upewniwszy się, że będę asystować przy rozbijaniu, zgodziła się, gdyż doświadczona kadra państwowych placówek opiekuńczych nie robi w gacie słysząc o kijach, i tym między innymi zdobywa moje serce.
Zajęłam się zatem tworzeniem piniaty, która według zleceniodawczyni miała być piękna i zachwycająca (syndrom Pchły Szachrajki co to dbała żeby "aż jej gości zalewała żółć z zazdrości"  siedzi jednak w każdej babie niezależnie od wieku). Wybór kształtu padł na jednorożca, więc uporałam się z robotą pod nieobecność Rózi, która po wsypaniu do formy taczki węglowodanów, straciła serce do tworzenia. Naklejając kolejne warstwy krepiny utwierdzałam się w przekonaniu, że tylko hipoglikemia jest w stanie doprowadzić kogokolwiek do stanu w którym będzie zdolny rąbać kijem to cudne zwierzę. Na wszelki wypadek obfotografowałam moje dzieło, licząc się z tym, że po spotkaniu z grupą dwudziestukilku napalonych przedszkolaków trudno je będzie poznać.
 Gdy córka wróciła do domu, jednorożec okupował okno, sącząc w powietrze swój magiczny wdzięk. Rózia podeszła bliżej, a wyraz jej twarzy wskazywał na to, że właśnie ją poraziło. Po godzinie przesiedzianej wspólnie na parapecie jednorożec zyskał imię Miluś, a mnie tknęło na pomysł wykonania drugiej piniaty, jak się okazało później, bardzo słusznie.


   Dnia następnego zawiązał się już komitet do spraw obrony jednorożca, rekrutujący się głównie z moich dorosłych znajomych (z szefową na czele), przerażonych wizją pobicia Milusia kijem. Petycja ustna zotała przeze mnie przyjęta tym chętniej, że sama poczułam już więź z tym stworem, a rozmowa z Rózią była tylko formalnością. Tak naprawdę bowiem sama pragnęła ocalenia nowego przyjaciela.
  Dwa kolejne dni spędziłam więc na realizowaniu kolejnych piniat, które pomieściłyby wespół ilość słodyczy, która wchodziła do Milusia. Suma sumarum, parapet w pokoju Różki wygląda jak rekwizytornia w teatrze, a ja nie mogę domyć rąk, podbarwionych krepinowym barwnikiem.


To będzie bardzo interesujący czas... bądźcie w okolicy, odpowiem wam jak to się skończyło. Jak przyjdzie czas, zawołam Was.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz