Podczas lipcowego plażowania w przeróżnych miejscowościach nadmorskich, nasza córka najczulej wspomina Mieleńskie piekło obstawione parawanami, wrzaskiem, muzyką, piwskiem, dziećmi i plażowym handlem obnośnym, gdzie Róż za normę uznał bywanie na pobliskich kocykach "z wizytą" (serio...u jednych jadła, u drugich piła, u trzecich kopała doły, a z czwartymi poszła na lody). Najgorsza jej zdaniem była moja ukochana plaża w Łazach, gdzie obfitość muszli, kamyków i kwiatów dzikiej róży nie osłodziła dziecku braku żywego ducha, poza nami. Zostałam nawet poproszona o wyjaśnienie jaki, widzę sens w przebywaniu na pustej plaży bez innych dzieci i w ogóle...
Nie dziwota więc że córka nasza prędzej czy później odkryła i uroki bywania na targowiskach. Z początku jeździły z prababcią na rynek warzywny, by nabywszy szlifów Róż mógł w pełnej świadomości ruszyć na głęboką wodę.
Jest w naszym mieście takie niedzielne targowisko zwane Giełdą (od giełdy samochodowej, odbywającej się tam w czasach skajowych kurtek zszywanych z łatek, męskich saszetek tzw. pederastek, oraz trwałej ondulacji u obu płci), mieszczące się na kilku hektarach pola i olbrzymim placu manewrowym. Giełda która handlu samochodami nie widziała od dekady jest w istocie zjawiskiem socjologicznym na skalę światową. Istnieją pewne grupy bywalców giełdy, które nie wyobrażają sobie niedzieli bez odbycia rundy honorowej po tym miejscu. Tam właśnie ma swój początek fenomen tzw. "Chemii z Niemiec", tam się chodziło po perfumy od "jumaków", tam się kupowało psy z koszyka "rasowe bez papierów", tam się do dziś kupuje kołdry z kory a'la Ferdek Kiepski, koce z alpaki, skarpety uciskowe, kamizelki "przemytniczki", wykrawaczki do kwiatków z rzodkiewek oraz frytki z tytki. Jest też cały sektor tak zwanych "wystawek", czyli staroci, rupieci i śmieci zwożonych w kartonach z Niemiec i sprzedawanych za cenę "z dupy", na podstawie fantazji handlowca. Co jakiś czas widać tu także kobiety usiłujące odzyskać zainwestowane w dzieci pieniądze, sprzedając ich zabawki, ciuchy i buty. Dla Róży te straganiki to kopalnia złota, miejsce poszukiwań (trzeba przyznać że się wyrabia, skubana) i czas pojedynków, gdyż okazuje się, że dziecko potrafi się targować. Handel jako ogólne pojęcie bardzo naszą córkę podnieca. Dodatkowo Różyne fascynacje podsycił niedawno widok dziesięcioletnich dziewuszek sprzedających swój zabawkowy majątek. Od tamtej pory na górze listy marzeń pojawił się własny stragan na targowisku i wizja zbijania kabzy. Na moją propozycje kramiku w Internecie, Róża oburzyła się niezwykle, że można wybrać bezosobową sieć zamiast tętniącej życiem, sokami i LUDŹMI giełdy.
Obiecałam więc przemyśleć sprawę na przyszły rok, tyle zresztą jak sądzę muszę jej dać, by zdołała zdecydować co chce wystawić na sprzedaż i opłakać stratę. Miłość do rzeczy jest u niej tak naturalna jak miłość do tłumów. Póki co zamiast pozbywać się, nabywa.
Będzie też czas wyedukować dziecko monetarnie, bowiem na tę chwilę, mimo uznania istnienia banknotów papierowych (tzw. paragonikowych) pięciozłotówka cieszy się najwyższym uznaniem wśród wszystkich dostępnych monet i banknotów wypuszczonych w obieg przez NBP. Wiadomo przecież że pięć złotych to dwa lody i kulka z niespodzianką z automatu , czyli :"opłaca się najbardziej Mamo!"
Giełda to stan umysłu. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz