poniedziałek, 18 grudnia 2017

105. Pastuszek

Róża wystąpi w jasełkach. Przeszczęśliwa oznajmiła nam to jakiś tydzień temu, wyrażając jednocześnie nadzieję, iż sprostam wymaganiom kostiumowym i rzecz jasna przybędziemy oklaskiwać widowisko. Uradowani niezmąconym entuzjazmem córki, która bez zająknięcia i cienia wątpliwości przyjęła rolę....pastuszka, rozeszliśmy się do życia, by przedwczoraj zejść sie w celu skompletowania kostiumu. I tu jakby to powiedzieć, stanęliśmy na rozdrożu między lawiną fantazji na temat stroju rzeczonego pastuszka, a realimi jasełek w Polsce, które jednak lansują modę podhalańskiej wsi z końca XIX wieku. Nasza córka płynąca na fali romantycznych wizji dziewoi w wianku, sukni w kwiaty oraz srebrnych(!) sandałkach, umajonej biżuterią i skropionej perfumą, dlugo sondowała zdjecia pastuszych kreacji, by na końcu z kamienną miną wyrzec : " zajmij sie tym mamo, nie rozmawiajmy o tym". Zdanie to w narzeczu różynskim oznaczało w tym przypadku "pieprzę to w czym pójdę, skoro to takie straszne szmaty, niech to juz minie i udawajmy że sie nie wydarzyło".
Na dodatek plażowy kapelusz słomkowy, który miał stanowić jasny punkt na czarnej plamie chlopaczynskiego ohydnego stroju, okazal sie być jednak niedostatecznie pasterski, bowiem po przywdzianiu go, Róża wyglądała jak Janis Joplin na urlopie w Jastarni. Pastusze morale umierały z chwili na chwilę. Na szczęście za zgodą pani wychowawczyni, nasz pastuszek dostał dyspensę na przytulanie w czasie występu ukochanej, wyszarganej i nieodłącznej owieczki-przytulanki, co jednak nieco ukoiło Różane nerwy. Dalsze próby skłonienia do radosci z bycia pastuszkiem dziecko skwitowało słowami "trudno, nie zawsze aktorzy grają co chcą", którą to mądrość przekazał jej tatko.
Dzisiaj okazało się że pastuszka może iść w spódniczce, a warkocze złapie się jej gumkami z kwiatuszkiem. Srebrne sandały będzie nosić po domu. Żeby jakoś zapomnieć i odreagować.

"Jak przechytrzyć Mikołaja, plan A"

niedziela, 19 listopada 2017

104. Dziwne sprawy

Jak co sobotę, Rózia z tatą grzebią sie do popołudniadnia w piżamach, podczas gdy ja idę do pracy. Ponieważ jest to zarazem jeden ze słodyczowych dni naszej córki , zazwyczaj na pożegnanie dostaję buziaka usmarowaną od nutelli buzią. Około południa dzwoni mąż z relacją z frontu, bądź córka w pretensjach dlaczego mnie tu nie ma, co niechybnie oznacza, że zakazano jej robić co chce. Zazwyczaj po moim poparciu dla ojcowskiej stanowczosci następuje teatralne westchnienie i naburmuszona cisza. W tę sobotę zadzwoniłam ja zaniepokojona długą ciszą.
Ja: -Halo, co tam u was? Nikt nie dzwoni...
M: -A spoko, tylko Róża chyba powinna przestać wychodzić na dwór.
Ja: -Yy czemu?
M: -Lata po chacie i rozdzierającym głosem woła "Kto mi odda moje dziecko???"
Ja: - O matko... skąd jej sie to wzięło?
M: -Nie mam pojęcia, ale już lepsze to, bo wcześniej wołała  "Kto mi odda moje piwo?" Może jak nie patrzymy to ogląda "Trudne sprawy"....
Coś by mlasnęła, albo tego piwa szuka




środa, 25 października 2017

103. Rozmowy po drodze

1.
Idziemy do przedszkola w deszczu. Rozia radośnie tapla się w kałużach, kręcąc parasolką. Poganiam ją, gdyż moknę.
Ja: - Różyk, streszczaj się! Pada na mnie!!
R: - Nie masz parasola ani kaloszy?
Ja: - Mam, ale w domu, bo nie zabrałam.
R: - A ja mam!
Ja: - Masz, bo ja zawsze najpierw myślę o tobie a potem o sobie. Taka jestem dziwna widzisz...
R: - Nie martw sie mamo, znam to. Ja czesem tez najpierw mysle o tobie, a potem o sobie.
Ja: - Ooo... a dokładniej to kiedy?
R: - Na przykład na basenie. Jak mi powiedziałaś żebym zjechała z tej duzej zjeżdżalni, to ja pomyślałam że lepiej ty pierwsza.

****
2.
W sklepie na dziale z jogurtami i nabiałem wszelakim:
R: - Dla mnie mleko czekoladowe, dla taty bananowe! A dla ciebie jakie?
Ja: - Dla mnie żadne kochanie. Ja nie lubię mleka!
R: - Jak to? Naprawdę mamo? Jesteś pewna?
Ja: - Jestem Róziu. Nie piję mleka.
R: - Ale kłamiesz... a kto wlewa mle-ko-do-ka-wy?
Ja: - No fakt. W kawie piję mleko.
R: - Oh mamo... jaka ty jesteś skomplikowana. Jak labirynt w piramidzie.

***
3.
W drodze na tańce bawimy się w zagadki
Ja: - Zwierzę które potrafi strasznie śmierdzieć. Znasz nazwę?
R: - Nie.
Ja: Skunks przecież.
R: -Teraz ja zadaję pytanie. Zwierzę które potrafi przestać śmierdzieć.
Ja: - Yyy.... nie mam pojęcia...
R: - Sprytny skunks popryskany perfumami.

***
4.
Po balu jesieni w przedszkolu.
J: - Opowiesz mi o balu?
R: - Nooooo.... najpierw byłam wesoła, a potem już tylko smutna.
Ja: - Serio? Czemu?
R: -Bo mi od kapelusza odpadł listek.
Ja : - Ale na kapeluszu bylo ich jeszcze  kilkadziesiąt innych liści!!
R: - Ale to już wtedy nie był ten sam kapelusz, tylko ten listek dodawał mu klasycznej elegancji.

w JESZCZE eleganckim kapeluszu


     

sobota, 21 października 2017

102. Jesienne melodie

Ummhhmmmaaa uuummmhhhmmmaaa uuummmmhhaałauummm.....ummmmłahu
- dobiegło z poziomu bagażnika.
Wyrawana z kontemplacji nad smrodem w piwnicy o poranku, przystanęłam na chwilę, zwracając się ku tyłowi rowera. Róża siedziała okrakiem, dziarsko wywijając nogami i zawodząc jak wciągnięta taśma magnetofonowa. Na moje pytanie cóż to ma doprawdy być, dziecko swobodnie odpadło, że prezentuje mi tu oto indiański śpiew gardłowy, który nadzwyczajnie dobrze brzmi, po tym jak wypadł jej mleczny ząb na dole. (Jupi! Pierwszy bez pomocy dentysty). Przez moment wsłuchiwałam sie w ów "śpiew", bo mnie zwyczajnie zatkało, po czym jak to  każdy ramol ktory nie czai, jęłam doszukiwać sie sensu. Dostałam zatem czego chciałam...dowiedziałam sie bowiem, że pieśń ta konkretnie opowiada o tym, ze ludzie wysyłają do nas za mało przesyłek, oraz że powinno sie głaskać wiecej psów. W sumie...dobry przekaz - uznałam po tym jak odzyskałam normalny wyraz twarzy.

Ummhhmmmaaa uuummmhhhmmmaaa .
To było o miłości, ptakach planujących odloty i kupie w kałuży, obok której przejechałyśmy. Jesień jest taka inspirująca.


Przyjaciele Rózi -Dawid i Daniel przywitali ją należycie!


wtorek, 26 września 2017

101. Dźwignia handlu

Róża uwielbia reklamy. Zważywszy jednak, iż nie ogląda telewizji wcale, jej jedynym sposobem na wpojenie haseł reklamowych jest przerwa między bajkami na YouTube. Musi być przy tym ostrożna i czujna, bowiem rodzice bardzo jej w tej pasji przeszkadzają.
Po jednym z przeoczonych przeze mnie seansów reklamowych Rózia weszła dziarsko do kuchni głosząc:
- Musimy kupić natychmiast Śliwkę Nałęczowską! "To klejnot w koronie słodyczy."
- Aha - odparłam, i wbrew oczekiwaniom córki nie runęłam ku drzwiom nabywać cukierki.
- Pamiętaj mamo, "Śliwka Nałęczowska to najlepszy sposób na wprawienie w stan słodkiej nieważkości "- szyła Rózia z głowy.
- Będę pamiętać - paliłam głupa konsekwentnie.
Poszła do siebie z dziwną miną. Po minucie wróciła nawijać dalej.
- Ciekawe jak smakuje taka..."Śliwka Nałęczowska...poezja dla podniebienia "- zastanawiała się teatralnie
- Możesz to sprawdzić dopiero w słodyczowy dzień, ale z tego co pamiętam to smakuje jak suszony owoc w czekoladzie - starałam się zachować powagę, wewnątrz jednocześnie turlając się ze śmiechu i pomstując na wszechobecne pranie mózgu reklamami.
Róża czekała. Pół tygodnia wizualizowała sobie szczęście zalewające jej wątpia po odkąszeniu upragnionego słodycza. Dodam że żadne inne pochodzenie śliwek poza reklamowanym nie wchodziła w grę. Nałęczów rządzi.
W końcu poszłyśmy do sklepu, a na regale stały ONE!! Róża nieomal pokłoniła się półce i oczywiście zapragnęła nabycia największego opakowania. Jednak moje przytomne sugestie, że może weźmiemy na próbę kilka sztuk "na wagę" zostały rozpatrzone pozytywnie, w związku z czym nie wydałam połowy budżetu zakupowego na puszkę cukierków.
Dziecko chodząc dumnie po sklepie pokazywało wszystkim torebkę, którą pieczołowicie ściskała, objaśniając przypadkowym kupującym , oraz połowie załogi sklepowej w jakiż to "słodki stan nieważkości wprawi ją dzisiaj Śliwka Nałęczowska, z apetyczną sferą kakao", oraz że "ten smak przeszedł do historii".
Po przyjściu do domu , bez zdejmowania butów i kurtki Róż z namaszczeniem rozwinęła papierek i z błyskiem w oku nadgryzła "poezję smaku" jednocześnie zmykając mi drzwi przed nosem. Pomyślałam, że niektóre marzenia muszą się realizować w samotności, poszłam więc do kuchni rozpakować siaty.
Kilka sekund później drzwi rozwarły się z rozmachem, a amatorka nałęczowskich łakoci czarna na dziobie wyprysnęła z pokoju.
Jest taki fragment w "Chatce Puchatka", gdy Tygrys próbuje żołędzi. Myślę że mieliśmy w domu adaptację tej sceny.
Po dokładnym opłukaniu paszczy wodą, Rózia oddała mi ochoczo resztę zawartości torebki ( ja akurat bardzo lubię te słodycze).
Dzięki temu doświadczeniu, nasz córka skłonna była przyznać, że reklama nie jest szczególnie miarodajnym źródłem wiedzy o świecie i że należy czasem brać pod uwagę sugestie rodziców powątpiewających w sens reklamowych sloganów.
Dzisiaj byłyśmy w sklepie. Róża znalazła artykuł bez którego nie jest w stanie żyć. "Mamo, popatrz !Jajo hatchems - w najlepszych sklepach - tylko od Cobi"
zwariuję


***wpis nie jest sponsorowany, a szkoda :/

- Róziu, co rysujesz?
- Rozumienie.

wtorek, 25 lipca 2017

100. Ważne rzeczy

1.
Idziemy do przedszkola. Róża skryta pod parasolem obserwuje przechodniów.
R: - Mamoo, a czemu ludzie rano tak biegają ?
Ja: - Pewnie spieszą się do pracy.
R: - No to przecież mogli wcześniej wstać a nie teraz muszą lecieć!!!
Ja: - Niektórzy nie chcą zmoknąć, to biegną...
R: - Parasole mogli zabrać, a jak nie mają, to przecież tylko woda - wyschnie.
Ja: - Róziu, a co ty dzisiaj jesteś taka mądrala? Nigdy się nie spieszysz?Nigdy nie robisz afer że zmokniesz?
R: - Nie, to ty się spieszysz i mnie poganiasz, ja zawsze mam dużo czasu. A afery robię tylko o ważne rzeczy. Na przykład jak mi się pasek w kapciuszku przekręci na drugą stronę.


2.
Róża siedzi nad wielkim pudłem z zabawkami typu "duperele" ( niespodzianki z Kinderegg, dodatki do gazet, gadżety z kiosku za 2.50 , gratisy do zakupów itp.) z zadaniem dokonania redukcji.
Zaglądam tam co jakiś czas, bez zdziwienia odnotowując, że początkowy sposób segregacji metodą "na kupki" przynosi mierne efekty, głównie z powodu rozproszenia sprzątającej, która bawi się w najlepsze figurkami z Fistaszków. Po godzinie, ponaglana przeze mnie i motywowana przez tatkę, Rózia przychodzi do kuchni z jednorazówką w której spoczywa połamana ażurowa piłeczka, i patyczek od lizaka.
-To wszystko? - pytam zdziwiona
-Tak - twardo orzeka dziecię - reszta jest mi zbyt bliska. Przypomina mi moje dzieciństwo.

3.
Odbieram córkę z przedszkola. Wychowawczyni mówi, że Rózi leciała z nosa krew.
Pani: - I ja ją spytałam, Różyczko... dłubałaś w nosie? A ona mi na to odpowiedziała "bardzo mi przykro, ale nie znam szczegółów". Ja się proszę Pani prawie udusiłam ze śmiechu.
Z tą informacją wracamy do domu.
Próbuję dociec ( nie wiem w sumie po co ) przyczyny tego krwawego wycieku.
Ja: - Rózik, to jak to było? Dłubałaś w nosie, czy samo poleciało?
R: -  Mamo, ja już z panią rozmawiałam. Skupmy się na ważnych sprawach. Czy możesz mi pomalować paznokcie złotym brokatem?

tak się cieszę, że za chwilę na urlopie będziemy zajmowały się głównie ważnymi rzeczami...


wtorek, 4 lipca 2017

99. O życiu

Róża zaczęła widzieć bakterie. Tę niezwykłą umiejętność nabyła wraz z namiętnością do bajki "Było sobie życie", która rządzi od pokoleń i właśnie niedawno padło na naszą córkę.
 Godzinami rozprawia o krwinkach, przeciwciałach, płytkach , makrofagach, odporności , wirusach oraz bakteriach (te fascynują ją najbardziej, bo są najbrzydziej narysowane).
 Ze swoją gorliwością w pędzie po zdrowie mogłaby prowadzić krucjaty na forach internetowych gdzie stopień bitewnego zaangażowania jest odwrotnie proporcjonalny do poziomu wiedzy walczących. (sekcja szczepionki).
Ulubiony odcinek o zębach i jamie ustnej zainspirował Różę do podjęcia radykalnych decyzji dotyczących diety, które wprowadzone w życie miały na celu zagłodzenie bakterii na śmierć i uniemożliwienie im stawiania "bakteriowych budowli w zębach". Szybko jednak okazało się, że cukier jest również ulubionym pożywieniem Rózi, poza tym wygodniejszym manewrem będzie po prostu mycie. Wzmożone jednakowoż, z pluciem i obserwowaniem ile to bakterii umarnęło podczas walki. Tatko zakupił profesjonalny sprzęt wojenny w postaci elektrycznej szczoteczki do zębów z księżniczkami i... poszło. Bakterie zostają pozbawiane pożywienia i pracy średnio co godzinę, chyba że akurat nasza higienistka zajęta jest inną ważną robotą, na przykład szukanie brudnych rzeczy do natychmiastowej dezynfekcji, lub segregowaniem zabawek do wyprania.
Powstają też rysunki dla dobrych bakterii i czerwonych krwinek. Autorka przysuwa rzeczone dzieła do rozdziawionego dzioba, celem prezentacji, a publiczność rezydująca w jej ciele patrzy zachwycona.
Każdy posiłek jest sprawdzany pod kątem zawartości białek i witamin. Wyrocznią jestem ja,  więc jak się pewnie domyślacie olbrzymia ilość niejedzonych do tej pory przez dziecko produktów okazuje się być zdrowa i niezwykle bogata we wszystko co ważne. Nawet niespecjalnie muszę zmyślać, wszakże wiadomo że co zdrowe to niedobre.
 Słuchamy też regularnie autorskich popisów wokalnych. To Róża śpiewa dla życia. Bo życie to lubi.
"Czerwone krwinki w sercu" pastel w klejowym brokacie






niedziela, 11 czerwca 2017

98. Dead and dance

Mówili eksperci, że dzieci zaczną zadawać pytania. Ekspertów słuchało się uważnie, przytakując im entuzjastycznie jednakoż wtedy, kiedy akurat nie dysponowało się żadnym dzieckiem do edukowania. A gdy już pięciolatka z oczami pełnymi łez, nerwowo skubiąc kołdrę zapytała czy to prawda, że ludzie umierają i czy ja-mamusia umrę pierwsza to jakoś przestał się człowiek mądrzyć i nadrabiając miną rozpadł się w środku. Na miliard malutkich smutnych kawałków dorosłego człowieka. Starałam się nie kłamać, mówić to w co wierzę, a mimo to kroczyłam w tej rozmowie jak saper po polu minowym i po wszystkim opadłam spocona na łóżko. Niedługo później miałam okazję zaobserwować efekty mojej emocjonalnej perory, kiedy to Róża z empatią właściwą pięciolatkom przymierzała sie do przepytania prababci otwartym tekstem, czy aby ta nie powinna już udać się na tamten świat, bo chyba jakby...hmmm...czas już? W porę powstrzymana przeze mnie dziecina wyznała, że rada byłaby rychło ujrzeć jakieś wniebowzięcie, a skoro umierać mają ludzie starzy, to po cóż daleko szukać...
Potem handlowała jeszcze z losem, spekulując, czy możnaby na kilka minut zajrzeć do nieba, tylko w sumie , żeby się rozejrzeć, miejsce se ewentualnie przyrezerwować kurtką i upewnić się w kwestii należytej lotności aniołów.  Dobra, wszyscy widzą jak mi idzie. Nie umiem w eksperta.
Umiem za to w widza przedszkolnych akademii ku czci.Za każdym razem płacząc jak bóbr i ciągając nochalem wśród zdumionych rodziców. W tym roku moje zachwyty ostudziła wychowawczyni, która poirytowana brakiem subordynacji wśród podopiecznych przedwcześnie zakończyła program artystyczny złożony z 938 pozycji w tym niezwykle istotnego tańca "bendynskiego" (aka wendynskiego), który ostatecznie nie został odtańczony. Doprowadziło to naszą córkę na skraj aktorskiej rozpaczy, gdyż taniec ten reklamowany był na chacie od tygodni jako creme de la creme dokonań grupy Misiów. Ciekawość naszą podsycało nie do końca etnicznie jasne pochodzenie owego tańca, gdyż po konsultacjach z innymi rodzicami okazało się że każde dziecko przyniosło do domu inną wersję jego nazwy. Spekulacje nasze obejmujące zakres geograficzny Brazylii, Bretanii, Walii oraz Indii (taniec wedyjski na cześć bogini Kali w niebieskim dezabilu - tatuś) ucięła pani wychowawczyni numer dwa oznajmiając, że co się odwlecze to nie uciecze i taniec... belgijski zostanie odtańczony przy innej okazji. W sumie to po rozwiązaniu zagadki terytorialnej znacznie opadł mój apetyt na oglądanie tego tańca. Z belgijskich towarów eksportowych najbardziej cenię sobie praliny Leonodasa i oszlifowane diamenty.
Tatko nie traci nadziei, wszakże Van Damme też jest Belgiem zatem nadzieja na wykopy z półobrotu oraz szpagat na cegłach błąkaja się pewnie po labiryncie zwojów w jego głowie. Róża ma to po nim. Zawsze oczekuje więcej niż może jej zaoferować rzeczywistość. Jak się okazuje ma to sens. Na przykład taki Kropek.... wyobraźcie sobie, wrócił.

Kropek druga szansa.

"Na festynie" akwarela na poliwęglanie




piątek, 26 maja 2017

97. Warto rozmawiać

1.
Idziemy przez osiedle i mijamy pub. Róża z wyraźnym zainteresowaniem usiłuje zajrzeć do środka.
R: - Mamoo, a co tu się robi?
Ja: - Tu się pije piwo.
R: - A wiesz że my w przedszkolu udajemy że pijemy piwo?
Ja: - Serio? Ale przecież ty nie wiesz jak smakuje piwo!
R: - A jak smakuje?
Ja: - Mnie wcale nie smakuje, jest gorzkie i śmierdzi.
R: - Może to prawdziwe, bo moje udawane jest przepyszne i pięknie pachnie! Dorośli mają gorzej...

2.
R: -Mamoo, a jak ja dorosnę to będę taka jak ty?
Ja: -Nie taka sama, ale coś na pewno będziesz miała podobnego.
R: - Na przykład co?
Ja: - Hmm... na przykład oczy
R: - Nie dzięki. Wolę swoje.
Ja: - No to na przykład...nos
R: - Ja to jeszcze przemyślę, dobra?

3.
Mijamy chłopców w albach, uczestników "białego tygodnia". Niektórzy mają bluzy inni same alby z hostią.
R: - Mamo, wiesz kto to jest?
Ja: - Tak , a ty wiesz?
R: - Jasne. To karatecy idą z treningu.
Ja: - Aaahaaa... a to nie wiedziałam...
R : - No, i niektórzy dostali medale. A niektórzy są słabsi i muszą trenować ,ale się wstydzą że nie mają medali i ubrali kurtki żeby nie było widać .




niedziela, 21 maja 2017

96. Piąteczka, czyli trzydniowy maraton urodzinowy

Wymieciono ostatnie strzępy konfetti, rozładowano ostatni kontener chińskich zabawek z różowej melaminy, przyszedł czas bilansu wspomnień postimprezowych.

[Nasajmpierw jednak muszę uczciwie rozliczyć się z zarzutami iż przesadzam z rozmachem... "przecież to tylko pięć lat, a co będzie na osiemnastkę? Tyle pieniędzy za nic...za naszych czasów tego nie było (etc.)"
 Mam wspomnienie. Jedno z najlepszych wspomnień z dzieciństwa. To moje siódme urodziny, na które mogłam zaprosić koleżanki jakie chciałam, a moja mama​ - na przekór siermiędze "tamtych czasów" udekorowała stół w dużym pokoju masą słodyczy, pomarańczy i (!) szampanem. Do tego akurat niespodziewanie wypadła kolęda i ksiądz, który odprawił wszystkie niezbędne praktyki w sąsiednim pokoju złożył mi życzenia w postaci siedmiu podrzutów w górę na własnych rękach.
To wszystko było dla mnie. To wszystko krzyczało że jestem ważna, warta, i wspaniale że się urodziłam.
Tego właśnie chcę dla Róży. Chcę jej sprawić przyjemność, wysycić potrzebę bycia księżniczką, spełnić jej marzenia skoro mogę.]
Wytłumaczyłam się? Wspaniale, zatem do rzeczy.

Kalendarzowy dzień urodzin spędziliśmy nad morzem, wraz z ciocią Olą ukochaną.
Łapaliśmy szczęście brodząc w lodowatym Bałtyku, tarzając się po piachu, jedząc lody i gofry, spacerując wzdłuż promenady. Róża z wyprawy wróciła bogatsza o torbę dupereli oraz przyjaciela w postaci helowego balona ochrzczonego jako Kropek. Kropek towarzyszył Rózi w drodze do sklepu, w wieczornej ablucji oraz w zasypianiu. "Przyjaźń z helowym balonem to trudna sprawa", tłumaczyłam Rózi, która wydawała się godzić z niechybnie rychłym zgonem Kropka. W planach miałam odszukanie jakiegoś punktu dmuchania helem w sflaczałych przyjaciół, bo mądrość mądrością, a uczucia nie opanujesz. Dzień upłynął nam leniwie na jedzeniu babeczek i wspominaniu najlepszych momentów z pięcioletniego pobytu Róży na świecie.

Dzień przedszkolnej piniaty rozpoczął się prawdziwym dylematem dotyczącym rodzaju kija odpowiedniego dla metrowej wysokości napastnika. Chodziło głównie o to, by kwestia bezpieczeństwa szła w parze ze skutecznością uderzenia. Po przetestowaniu kilkunastu dostępnych drągów, zwyciężył domowej produkcji kij bejsbolowy tatusia (nie pytajcie), oraz rulony po streczu z pacernej tektury. Jako jednostka zapobiegiwa zabrałam dla pewności Różaną parasolkę z helołkitem, i to nie tylko dlatego że z minuty na minutę niebo zaciągało się coraz gęstszą chmurą.
Zrozpaczona rychłym deszczem, negocjując z niebiosami odroczenie opadu o chociaż godzinę obwiesiłam przedszkolne drzewa piniatami i czekałam. Czekanie na ubranie się dwudziestoparoosobowej ekipy przedszkolaków przy zbliżającym się turboopadzie to bez wątpienia test charakteru. Udawałam że go zdałam, co chwilę potajemnie latając do drzwi i podglądając sytuację przez szybkę. W końcu grupa wyszła, uformowała szyk bojowy i z piskiem (zauważyli piniaty) dotarła na miejsce. Wysłuchali mojego wykładu na temat BHP napieprzania kijem w stwora, z lekka tylko okazując zniecierpliwienie (Kevin z braku kija użył był piąchy , a Jasiek walił z dyni). W końcu zaczęli tłuc. Nie bardzo wiem co działo się u chłopców, bom zajęta była ochroną urody dziewcząt, które głęboko mając mój wykład, pochylały się ku kijom z miną żądną demolki. Ostatecznie dziewczęca piniata umarła od ciosu parasolką zadanego przez Patrycję, a chłopięca po prostu zleciała ze sznurka. Towarzystwo złaknione cukru runęło na kolana po łupy i zebrawszy je do torby (oddawali niechętnie) poszło zajmować się sprawami pięciolatków, ja zostałam z bałaganem, a deszcz na dobre zrezygnował ze spadnięcia.
Całe zamieszanie trwało nie dłużej jak piętnaście minut, a ja pół dnia dochodziłam potem do siebie, gdyż opadł mi stres związany z oczekiwaniem na katastrofę.
Z relacji postronnych świadków oraz późniejszego raportu dzieciaków - warto było.

Przyjęcie urodzinowe nazajutrz pamiętam w scenkach. Ktoś płakał, ktoś rzygał, ktoś jadł MMSy łyżką... Z torta została naga Barbie, a przegląd torebek na prezenty ujawnił, żeśmy zaprosili prawdziwych przyjaciół imprezowego recyklingu. Szczególnie ujęła mnie torba "dla najlepszego taty na świecie".
Po powrocie do domu, rozpakowaniu i pobawieniu się wszystkim naraz, solenizantka, półprzytomna od schodzących emocji rozejrzała się po pokoju i zadała pytanie dramatycznym barytonem:
"A gdzie jest mój Kropek????"
A Kropek mili państwo wyszedł przez okno, które zostawiła uchylone mamusia - strażniczka wrażliwości uczuć, która nie wpadła na to, że helowy piesek może wybrać wolność, zamiast zdychać z odpowietrzenia. Było wszystko: wrzask, płacz, smutek i wyrzuty.

Sami widzicie, jak matka urodziny wyprawi to wspomnienia murowane.

Wymarzony. Chociaż nie, tak pięknego nie byłyśmy w stanie sobie wymarzyć. Jak dobrze że jest Monika (klik).

Kropek. Na zawsze w naszych sercach.

Jedna noc z Kropkiem...

Tak ładnie czekały na dzieci. Potem już nie było mowy o fotkach. Chyba że przez reportera wojennego.







czwartek, 11 maja 2017

95.Piniata

Że Rózia ma regularnego fisia na punkcie urodzin jako takich, nie muszę chyba nikomu specjalnie ogłaszać. Plany są snute od grudnia, trwa codzienne przepytywanie ileż to już czasu zostało do urodzin i "dlaaaaczegooo tak długoooo". Otóż już niedługo.
- Mamo, załatwisz mi piniatę? - usłyszałam niedawno podczas wieczornej kąpieli. Bo czas Różanych kąpieli przynosi najwięcej pomysłów do naszego życia. Z pewnością istnieje jakaś zależność między nurzaniem się w pianie, a aktywnością czołowego płata mózgowego naszej córki. Nie przyszło nam jeszcze do głowy nie kąpać jej dłuższy czas, ale będziemy tego próbowali, kiedy fantazja poniesie ją zbyt ostro.
Na razie spełzło na piniacie, której wykonanie według guglowych tutoriali nie nastręczało zbyt wielu trudów, zwłaszcza komuś, kto na studiach wykonywał projekt płaszcza uszytego z woreczków do lodu wypełnionych barwioną żelatyną. (serio).
  Ustaliwszy uprzednio, że w wynajętej sali zabaw nie pozwolą grupie pięciolatków zbrojnych w kije rąbać w dyndający przedmiot pełen słodyczy, poszłam po akcept do przedszkola, pomna tadycji rozdawania cukierków urodzinowych. Pani wychowawczyni, upewniwszy się, że będę asystować przy rozbijaniu, zgodziła się, gdyż doświadczona kadra państwowych placówek opiekuńczych nie robi w gacie słysząc o kijach, i tym między innymi zdobywa moje serce.
Zajęłam się zatem tworzeniem piniaty, która według zleceniodawczyni miała być piękna i zachwycająca (syndrom Pchły Szachrajki co to dbała żeby "aż jej gości zalewała żółć z zazdrości"  siedzi jednak w każdej babie niezależnie od wieku). Wybór kształtu padł na jednorożca, więc uporałam się z robotą pod nieobecność Rózi, która po wsypaniu do formy taczki węglowodanów, straciła serce do tworzenia. Naklejając kolejne warstwy krepiny utwierdzałam się w przekonaniu, że tylko hipoglikemia jest w stanie doprowadzić kogokolwiek do stanu w którym będzie zdolny rąbać kijem to cudne zwierzę. Na wszelki wypadek obfotografowałam moje dzieło, licząc się z tym, że po spotkaniu z grupą dwudziestukilku napalonych przedszkolaków trudno je będzie poznać.
 Gdy córka wróciła do domu, jednorożec okupował okno, sącząc w powietrze swój magiczny wdzięk. Rózia podeszła bliżej, a wyraz jej twarzy wskazywał na to, że właśnie ją poraziło. Po godzinie przesiedzianej wspólnie na parapecie jednorożec zyskał imię Miluś, a mnie tknęło na pomysł wykonania drugiej piniaty, jak się okazało później, bardzo słusznie.


   Dnia następnego zawiązał się już komitet do spraw obrony jednorożca, rekrutujący się głównie z moich dorosłych znajomych (z szefową na czele), przerażonych wizją pobicia Milusia kijem. Petycja ustna zotała przeze mnie przyjęta tym chętniej, że sama poczułam już więź z tym stworem, a rozmowa z Rózią była tylko formalnością. Tak naprawdę bowiem sama pragnęła ocalenia nowego przyjaciela.
  Dwa kolejne dni spędziłam więc na realizowaniu kolejnych piniat, które pomieściłyby wespół ilość słodyczy, która wchodziła do Milusia. Suma sumarum, parapet w pokoju Różki wygląda jak rekwizytornia w teatrze, a ja nie mogę domyć rąk, podbarwionych krepinowym barwnikiem.


To będzie bardzo interesujący czas... bądźcie w okolicy, odpowiem wam jak to się skończyło. Jak przyjdzie czas, zawołam Was.




sobota, 29 kwietnia 2017

94. Interior design

Przemeblowałyśmy Różany pokój. Okazuje się bowiem, że raczej nieskłonna do zmian Róża, wybitnie lubi przestawianie mebli.
 A skoro zabawek przybywa, miejsca na ścianach ubywa, a "upiększanie"  wnętrza dalej jest pasją właścicielki, należało dokonać kolejnej operacji kompresowania dóbr wszelakich na kilkunastu metrach kwadratowych. Córka uważa że teraz pokój wygląda genialnie, a ja wychodzę z założenia że to właściciel ma się czuć wspaniale we wnętrzu, więc tylko noszę rekwizyty, podaję taśmę klejącą i tłamszę chichot. Jeszcze będzie czas na dobry smak. Niech czuje że to jej miejsce.
Tatko kochany podjął nawet rozmowę branżową : 
- Rózia, a wiesz że mama projektowała wnętrza?
- Tak? - zdumiała się córka - czyli co?
- Czyli pomagała ludziom urządzać pięknie ich domy i pokoje.
- O, to tak jak ja! - ucieszyła się Rożka - Ale ja jestem ekspertem.

A ja nieee, ja tu tylko graty noszę.
Bardzo proszę.







niedziela, 2 kwietnia 2017

93. The włos


Poróżniłam się z córką w kwestii długości grzywki. Rózia uparcie twierdzi, że grzywka musi być i za nic nie pozwala jej sobie zapuścić, ba, nawet odchylić na bok. Po każdym czesaniu przyklepuje do czoła niesforne kosmyki i upewnia się że wszystko jest tak jak powinno. Dzisiaj po myciu włosów zaproponowałam jej podcięcie z tyłu, a zaczesanie z przodu, na co dziecię oświadczyło, iż kategorycznie nie życzy sobie takich pomysłów i profilaktycznie obraziło się na amen. Dodam, że Róża ma teraz etap obrażania się o wiele rzeczy, przy czym cechą charakterystyczną dla jej gatunku jest trwanie w obrażeniu "dopóki nie przeprosisz". No chyba że w międzyczasie akurat czegoś zachce, wówczas obraza ulega uchyleniu, bądź anulowaniu z powodu roztargnienia.
Tak więc grzywka póki co zostaje, a moje ego kolejny raz klęka przed ołtarzem bożka focha. ("Głupie"- myślicie sobie. Może i głupie, ale przypomnijcie sobie co czujecie wobec swojego fryzjera zaraz po strzyżeniu.)
Poza regularnym dąsem, Rózia zajmuje się szlifowaniem angielskiego metodą eksperymentalną, polegającą na oglądaniu bajek w języku obcym. Eksperyment jest tym ciekawszy, że język nie zawsze jest angielski. Na moje propozycje pomocy w wyborze przynajmniej angielskich wersji, dziecko niezmiennie odpowiada, że "przecież musi się nauczyć", kompletnie czniąjąc fakt, iż native speakerem jest Węgier. Swoją drogą polecam Peppę po węgiersku (matko... brzmi jak danie obiadowe) i i Barbie po czesku.
Efekty kursów językowych mojej córki są ... zdumiewające.
- Up and down - tłumaczy mi Rózia zasadę działania włącznika w lampce.
- I wtedy co się dzieje? - czekam wzruszona
- Gas słat.* 
Cóż...Za to przynajmniej nie trzeba podręczników kupować.

*gaśnie światło - język różyński
Oszczędność miejsca i mobilność

wtorek, 14 marca 2017

92. Z gier i zabaw sezonowych

    Rózia stała w kostiumie kąpielowym w wannie, po kolana w wodzie. W ustach miała rurociąg ze słomek  koktailowych i rytmicznie wdmuchiwała powietrze celem naprodukowania ogromnej ilości piany. Uważny słuchacz doszukałby się w owym dmuchaniu rytmu "Who let the dogs out" ( uparcie śpiewanego "Ula Dedoza", gdyż piosenka jest o pewnej dziewczynce - Uli Dedozie, a my po prostu niedosłyszymy...).
    Wróciłam właśnie ze sklepu, wysłana po wymarzone "farby do kąpieli", które w pierwszym odruchu złapałam (bo farby) i jak złapałam tak odłożyłam (bo bez sensu). Po pierwsze mało, po drugie drogo, po trzecie wizja wysypki po przeczytaniu kilometra ingrediencji  (nie żebym się na tym znała, ale może właśnie dlatego pozostaję sceptyczna), po czwarte każdy kolor do kupienia osobno (czyli w sumie punkt 2), po piąte może zejdzie z dziecka, ale nie zejdzie ze ściany... Nie, dziękuję.
- Oooo!! Mamaaa!! - ucieszyło się dziecko, zerkając wymownie na siatkę z zakupami - Kupiłaś???
- Nie myszko , nie kupiłam. Przypomniałam sobie, że my mamy całe mnóstwo farb do kąpieli w domu!! - szyłam z głowy wiedziona nagłym natchnieniem
- NAPRAWDĘ?? - zdumiała się Różka - To poproszę!
  Po raz kolejny pudełko z przyborami malarskimi z czasu studiów przyszło mi z pomocą. Walało się tam opakowanie akwareli, które uznałam za świetny materiał do zastosowania kąpielowego.
 Byłoby mi może żal, gdybym kiedykolwiek potrafiła opanować  technikę akwareli w stopniu przynajmniej przyzwoitym. Niestety, akwarelistka ze mnie żadna, a tam w kąpieli zapał się pienił...
Róża na widok farbek porzuciła obsługę jacuzzi dla ubogich i z zapałem przystąpiła do pracy nad ozdabianiem ściany nad wanną. Po godzinie z kawałkiem wyszła z wody i to tylko dlatego, że szłyśmy na urodziny i trzeba było zacząć się suszyć i ubierać. Arcydzieło zostało zdokumentowane fotograficznie i usunięte mokrą gąbką , bez uszczerbku dla ściany (nasza ściana pokryta jest poliwęglanem, ale sądzę że kafelki też dźwigną temat - za fugi nie ręczę).




     Kolejnym Różanym odkryciem zabawowym okazały się być...kapsle, które kilka dni temu pokazałam jej z sentymentu. Po szczegółowym wywiadzie skąd się biorą kapsle, dziecko przełączyło ogniskową na tryb "zbieracz" i po minucie buszowania w krzaczorach przyniosło ich dwie garście.
Bawić się kapslami można różnie. Okazuje się, że to Róża  może uczyć mnie technik i zasad. Obok klasycznych "wyścigów" ulubioną zabawą jest "skarbonka" polegająca na deponowaniu krążków w studzience odpływowej. Z obawy przed fatalnym skutkiem zapchania studzienki pracujemy nad zabawą "wrzut kapsla do kosza na śmieci".
  Wczoraj na ławeczce obok placu zabaw jedna matka powiedziała do drugiej:
- Kurrrna... koniec laby - słońce wyszło i zaczyna się codzienny dyżur na placu zabaw...



środa, 8 marca 2017

91. Dzień kobiet

 Rózia uwielbia święta. Jednodniowe zgrywy typu haloween, walentynki, czy dzień kobiet są dla niej ważnym powodem do snucia planów i formowania oczekiwań. Przy czym plany i oczekiwania najczęściej wirują po orbicie "co pięknego dostanę", lub "jakie przyjemności czekają mnie tego pięknego świątecznego dnia". Rozumiem ją. Trochę mi zajęło mordowanie własnych oczekiwań w tych kwestiach (i nie tyle nie oczekuję, ile - nie demonstruję rozczarowań).
Po wspaniałościach walentynkowych (kartki, kwiaty, czekoladki i prezenciki) przyszedł czas na Dzień Kobiet. Poranne hołdy w wykonaniu ojcowskim podsyciły apetyt Rózi, tak więc pół drogi do przedszkola upewniała się, czy dziewczynki też są uprawnione do obchodzenia święta kobiet i jakich z tego tytułu profitów należałoby oczekiwać.
W szatni, podczas zmiany obuwia bystre oczko Rózi zarejestrowało nadejście kolegi w asyście starszej siostry, trzymającego kilka tulipanów... Nagle moje dziecko się wyprostowało, przybrmkało lico uśmiechem i zaczęło ewidentnie roztaczać aurę mającą przekonać cały wszechświat, iż wokół nie znajduje się NIKT INNY bardziej godny obdarowania bukietem kwiatów niż ona. Na moje szeptane sugestie, iż niechybnie kwiecię należy się paniom wychowawczyniom, Róża sie zdumiała
- Wszystkie???? - spytała oburzona.
 Cóż...pomyślałam, to będzie interesujący dzień dla wszystkich.
Po południu okazało się po raz kolejny, że niezachwiana, bezczelna wiara w sukces jest faktycznie jego gwarancją.
Róża wysiadła z samochodu dziadka objuczona kwieciem doniczkowym, słodyczami oraz książeczką. W domu zakomunikowała mi, ze jeden kolega dał jej cukierka, a drugi gumę do żucia. A ja dostałam dzisiaj .... migrenę. Mam nauczkę. Tak się kończy nie formuowanie żądań wobec świata. Think big!
Spełniło sie marzenie taty-dziecko ma umysl jedi i nie musi rekami klockow przekładać.

niedziela, 5 marca 2017

90. Pańcia

Wracałyśmy do domu. Róża była zmęczona i rozżalona, a więc płaczliwa i marudna. Wymyśliła ze chce iść po murku - dość wysokim, po którym przejście jest jak linoskok cyrkowy. Trzymałam ją za rękę, ale Różany błędnik-obłędnik, który na prostej drodze potrafi spłatać figla, teraz też się popisał i Rózik niemal runął na buzię z wysokości. Załapałam ją w locie, w duchu wyrzucając sobie od idiotek. Róża płakała z nadmiaru emocji, a ja pragnęłam już być w domu. I wtedy, jak to w takich sytuacjach bywa, nadeszła z naprzeciwka pańcia. Pańcia wszechstronnie radząca, kategoryczna i aktywna.
- A w dupę strzelić beksę! - zarządziła - dupa nie szklanka, nie pęknie.
Mogłabym zacytować dalszy ciąg naszej pogawędki, ale nie ma się czym chwalić. Wyrzygałam się na pańcię calym swoim strachem, zmęczeniem i oburzeniem. Nie jestem z siebie dumna.
Dzisiaj siedzę i myślę nad argumentem "mnie bili i wyrosłam na człowieka". Na jakiego człowieka wyrosłaś Pańciu droga? Twoi rodzice dalej cię biją, może już nawet nie żyją, a ty dostajesz manto. Za wszystko co zrobisz niewłaściwie, co ci nie wyjdzie, co zepsujesz, wymierzasz sobie lanie. I nie płaczesz, ani troszkę! Wiesz, że życie nie pieści! Dlatego jesteś tak cudowną pańcią. Bili po tyłku, a uszkodzili ci psychikę. Dupa faktycznie nie pęka, ale naliczyłabym kilka innych miejsc które ci popękały od tego lania.



niedziela, 26 lutego 2017

89. Splash

Posiadanie córki usprawiedliwia wiele poczynań, zakupów i zachowań. Nikt się nie dziwi że padasz z zachwytu nad brokatową koroną, lub woreczkiem welurowych różyczek, czy wiąchą helowych balonów w kształcie jednorożcow. (Masz przecież alibi w postaci kilkulatki, ale to, że nosisz tę koronę na balu karnawałowym i nie chcesz oddać balona "bo odfrunie" nieco zdradza twój prawdziwy motyw.)
Nie będę wam ściemniać. Ja spełniam swoje marzenia spełniając marzenia Rózi. Okazuje się bowiem, że w gruncie rzeczy większość dziewczynek ma podobnie. Ma być ślicznie, błyszcząco, nierealne, magicznie i dużo. Planeta o nazwie Umiar to odległa galaktyka, do ktorej leci się niechętnie rakietą "w pewnym wieku nie wypada".
 Kilkutygodniowe plażowe zabawy sprowokowały Różaną wyobraźnię do dalszych wędrówek i parę dni temu usłyszałam, że mojej córce przydałby się ogon syreny w którym można się kąpać. Spoko. Sklepy są przecież pełne takich rzeczy jak błyszczące syrenie ogony dla pieciolatek....
Głową ruszyłam i uszyłam.
Swoją drogą ciekawą jest reakcja dziecka na spełnianie marzeń. Róża odebrała ogon piszcząc, po czym oniemała z zachwytu. Przywdziała go bez słowa i siedziała skupiona, jakby oswajała się z nową kończyną. Po kwadransie skakała w nim do wanny celem zwodowania. Ogon zdał egzamin, mimo że gubi cekiny, co przydaje dodatkowej radości -można wyławiać je filiżanką i kolekcjonowac w pudełku na skarby.... Gdy nie jest akurat syreną, Rózia organizuje spontaniczne imprezki. Nad basenem, którego fizycznie nie mamy, ale to malomieszczanskie podejście strarej kobiety bez wyobraźni. Imprezka to bałagan, głośna muza, i nieprzerwany ciąg dziwnych zdarzeń.
I tak cztery razy dziennie. Jutro przedszkole (yeeeeah).


niedziela, 5 lutego 2017

88. Last minute

Poczęstowano mnie wirusem, tudzież bakterią (któż to wie) i rzuca mi się na różne otwory w głowie. Gdyby nie dokumentacja fotogragiczna, przez moment pomyślałabym, że mam haluny. Wyszlam do kuchni celem zrobienia zapasu herbaty, a gdy wróciłam ujrzałam to. To są wakacje na wodnej dolinie proszę ja was. Tu się relaksuje, pływa łodzią, opala, na kolację jada frutti di mare z własnego połowu i nie zadaje głupich pytań. Toteż i nie zdawałam. Jedynie poleciłam dziecku kategorycznie odziać się na powrót w piżamę, gdyż gołe jak święty turecki zażywało kąpieli w odmętach udrapowanej w fale kołdry. W sumie, mogę chorować na plaży.







sobota, 4 lutego 2017

87. Stonoga

    Czas chorowania wykorzystany został na produkcję ekoludka na konkurs do przedszkola. Szto eta? Ano arcydzieło produkcji własnej z wykorzystaniem surowców wtórnych mające pokazać jak w bardzo przydatne są śmieci do ponownego wykorzystania w domu i zagrodzie. Inaczej - kupa śmieci o cechach morficznych. Konkurs generalnie planowałam olać, ale nie dało się. Po pierwsze, Róża każe sobie odczytywać wszelkie tabliczki ogłoszeniowe w zasięgu wzroku, w obawie że może ją coś ominąć. Po drugie słowo "konkurs" wywołuje natychmiastowe skojarzenie ze słowem "nagroda", a po podświadomość uwalnia wspomnienie - endorfinowy haj wywołany już raz wygranym konkursem na bożonarodzeniowy stroik i łaknie więcej. Po trzecie koleżanka Patrycja już zaniosła swojego ekoludka, który został pochwalony i żółć zazdrości zalała dziecku wątpia.
Zatem przystąpiłyśmy do roboty, chciałoby się napisać z zapałem, ale niestety jego zapas wyparował kilka minut po tym jak okazało się, że dekorowanie postaci cekinami, pomponami i brokatem przewidziano dopiero na finał, a póki co trzeba myć, ciąć, łączyć i konstruować żeby się nie rozleciało. Ponieważ Róża zdecydowała, że robimy stonogę konstrukcja wymagała pomyślunku. Tymczasem dziecko przy nacinaniu dwudziestej słomki imitującej owadzie odnóże ogłosiło strajk  i oscentacyjnie udało się do łóżka, gdzie wzdychając ciężko konało ze zmęczenia nad tabletem z bajką. Bóg mi świadkiem ,że miałam ochotę uczynić to samo, jednak skala usyfienia podłogi wskazywała na takiż sam wysiłek przy sprzątaniu jak i przy konstruowaniu, a jakoś tak mam że w syfie nie odpocznę. Dzieło nabierało kształtów, Róża znad bajki co jakiś czas rzucała motywujące  "Dobrze ci idzie mamusiu" , lub na widok mojego postukiwania palcem w telefon napominała "Czy ty przypadkiem nie miałaś robić MOJEJ stonogi?". Potem szereg reklamacji dotyczącej zbyt małej ilości segmentów ciała, oraz słabej kolorystyki. W końcu nadszedł czas dekoracji lania brokatem (który wsiąkł był bez efektu) i klejenia bibuły i pomponów gdzie popadnie, przez co owad zyskał nieco lepromatyczny wygląd. Stonodze, po 123456654323456 zmianach nadano imię Róża.
       W okolicach środy udręczony opieką ojciec oznajmił, że jego zdaniem należałoby dać gdzieś upust energii temu czemuś co wlazło w naszą córkę, gdyż niechybnie zdemoluje nam chatę. Faktycznie dziecko wykazywało nadpobudliwość na wielu płaszczyznach, więc pod pretekstem zbliżającego się terminu oddawania prac konkursowych zostało w czwartek eskortowane do przedszkola.
       Niczym jest przejście po wybiegu podczas pokazu mody wobec przejścia korytarzem od szatni do sali z dwuipółmetrową stonogą na sznurku w towarzystwie zachwyconych dzieci i pań woźnych. Róża kroczyła w majestacie Crystal Carrington z czołówki Dynastii, niemal słyszało się w tle melodię. Efekt popsuła na moment awaria sznurka, który był się urwał, ale osobisty serwis w postaci matki natychmiast naprawił usterkę. Praca została zdana. Po powrocie z placówki oświatowej dziecko oznajmiło, że tęskni za Różą stonogą i poprosi o drugą identyczną. Zaczynam rozumieć ideę recyklingowych ekoludków.


niedziela, 29 stycznia 2017

86. Babysitter

Kilka dni temu Róża wróciła z przedszkola w towarzystwie wirusa, przez co kolejne dni spędziła w domu. Tatuś bohatersko zgłosił swą kandydaturę na pielęgniarza. Ja sie bohatersko zgodziłam (mordując w sobie instynkt mamy kwoki) i poszłam do pracy. Pierwszy telefon odebrałam 10 minut po wyjściu z domu.

1.
Mąż: - Czy ty wiesz co ONA zrobiła? Wdrapała sie na półki! A wisząc na najwyższej krzyczała "tato! Ratuuuj!"
Ja: - Ale nic się nie stało? Przecież sam się chwalisz, że jako dziecko łaziłeś po meblach!
M: -Ale ja... nikogo nie wołałem. Leciałem na ryj z honorem. Poza tym nic nie rozumiesz.

2.
M: - Za każdym razem jak o coś ją proszę zaczyna trzeć oczy i buczeć że chce do mamy.
Ja: - A teraz czemu buczy?
M: - Powiedziałem, że dzwonię do mamy.

3.
M: - Oszaleję. Kurwajapierdole oszaleję. Jak wrócisz będę całkiem siwy zobaczysz.
Ja: - Czemu?
M: - Wyje.
Ja: - Co sie stało?
M: - Zgubiła zęby w tańcu....* Nie wiemy gdzie są.
Ja(dusząc sie ze śmiechu): - Szukaj! Kocham was!

*Róża nosi protezę przednią.

4.
Ja: - Halo, czemu nie dzwonisz?
M: - Śpimy. Niech to trwa.

Po powrocie do domu zastałam ich w atmosferze, jaka charakteryzuje ludzi, którzy spędzili ze sobą kilka lat w celi - milczącej akceptacji swoich wzajemnych słabości.
Kolejne dni mijały we wzglenym spokoju.
Z tym że mężowi radośnie błyszczą oczy na myśl o pójściu do pracy.

"Za piekna żeby pociąć.Zawieśmy ją wysoko"
#prideworldwide

środa, 18 stycznia 2017

85. Dzień święty święcić

   Nie wszyscy wiecie ( ja na ten przykład - nie wiedziałam ), że w poniedziałek (16.01) było święto.
O tym, że nie jest to taki zwykły sobie dzień, dowiedziałam się w poniedziałkowe popołudnie, przychodząc po Rózię do przedszkola. Zostałam natychmiast uświadomiona przez uszczęśliwioną córkę, ze oto właśnie nastąpił DZIEŃ BROKATU i ona proponuje żebyśmy uczciły go zakupując w lokalnym markecie lakier do paznokci, który tak jej się spodobał ostatnio. Na widok mojej miny, którą przybrałam po wysłuchaniu cudownych wieści dziecko nie tracąc animuszu wymieniło z marszu koleżanki, u których rzeczony lakier na paznokciach już był. Dodatkowo została mi okazana i praca plastyczna wykonana w technice wyklejanej z brokatowych strzępów ozdobnego papieru, jako niezbity dowód na nadejście Brokatowego Dnia.
 Może i jestem mięczak, ale doceniam uargumentowaną i rzetelnie przygotowaną ściemę. Poza tym w jej wieku też bym nie zasnęła spokojnie widząc ten brokatowy lakier...

cesarzowi co cesarskie

niedziela, 8 stycznia 2017

84. Śnieg


Śnieg spadł wreszcie mocium panie. W dzieci wlazł z marszu imperatyw sanczenia, a że nie wiadomo doprawdy ile czasu biel pokrywać będzie okoliczne skwery, rodzice capnęli sznurki człapiąc ku zasepkom. Każdy po kolei strzela smartfonem serię pociesze robiącej orła/aniołka, bo a nuż to ostatnie już? 
Na górkę od wczoraj nie ma już po co chodzić, ponieważ po nalocie saneczkarzy wygląda jak rzeżucha kiełkująca na ligninie - nieznaczne prześwity bieli wystają wstydliwe spomiędzy trawy.
Nawigowałam zatem na boisko do proboszcza - białe jak trzeba, jednak deczko nudne w swej płaskości. Dla dziecka jak się okazuje nuda i śnieg to wyrazy przeciwstawne, robiłyśmy więc labirynty, tropiłyśmy zwierzęta po śladach, Rózia odkryła zestaw "mały kamieniarz" i taszczyła głazy w sobie tylko wiadomym celu.
W końcu jej sie znudziło i  już miałyśmy zmierzać do domu wzdłuż alei granitowych obelisków, gdy w Różanej głowie narodziło sie pragnienie slalomu. Pomysł wykonałyśmy ze śmiechem, każda rozbawiona czym innym. Róża piszczała z uciechy na ostrych zakrętach, ja rechotałam do wewnątrz ujrzawszy grawer na obeliskach.
Nie wiem ilu z was miało okazję dosłownie lawirować pomiędzy dziesięciorgiem przykazań. My wczoraj. Między "nie kradnij" i "nie mów falszywego świadectwa" jest najtrudniej.

Ew.Jana 3:3



"

niedziela, 1 stycznia 2017

83. Happy new year

 Dzień sylwesterowy uczciliśmy rodzinnym wyjściem do kina na bajkę o trollach, którą każde z nas oglądało w charakterystyczny dla siebie sposób. Róża z lizakiem w dziobie (słodyczowy dzień) z oczami jak spodki przeżywała każde niepokoje i przeciwności losu bohaterów wdrapując się na nas z przejęciem. Ja tradycyjnie spłakałam się na scenie miłosnej budząc zdziwienie wśród sąsiednich krzesełek, zasiedlanych przez rodzeństwo, które wrażliwość zjadło wraz z furgonetką popcornu. Tatuś natomiast przysnął był nieco, dzięki swej na oko pięcioletniej sąsiadce, która w emocjach czochrała go po włosach, co jak wiadomo na kochanego tatkę działa jak flet na kobrę.
Po bajce wybrałyśmy sie na lodowisko, niestety już bez ojcowskiej asysty. Tatuś nie mógł odpędzić sprzed oczu wizji naszych poobcinanych łyżwami palców i udał się do domu żeby nie zwariować.
Myślę, że jak na pierwszy raz na lodzie Rózia poradziła sobie nader dzielnie. Może zbytnio wzięła  do serca powtarzane przeze mnie słowa starego bacy "jak się nie wywrócis, to się nie naucys" i gorliwie tarzała się po tafli nie tylko z okazji rozjeżdżania się kończyn. Najważniejsze jednak, że bawiła się dobrze, a ja mimo spektakularnego upadku na dupsko mogłam dokustykać do taksowki. Na pewno jeszcze się wybierzemy. Resztę dnia pijana od emocji Rózia spędziła na doskonaleniu szermierki różdżką i podziwianiu falstartowych fajerwerków.  Nazajutrz z okazji Nowego Roku zrobiłam to, co miewałam za złe dorosłym, będąc dzieckiem - przedwcześnie i bezdyskusyjnie zarządziłam usunięcie ruchliwej, acz mocno łysawej choinki.
Wyniosłam ją na śmietnik i przypomnialam sobie szmonces o ciasnym mieszkaniu i kozie... Rebe miał rację! Okazuje się, że Róża ma bardzo duży pokój. A w razie gdyby w okolicy błąkał się jakiś Muminek, mamy pół wiadra igieł i naleśniki z obiadu.

Trzymała się...