niedziela, 11 czerwca 2017

98. Dead and dance

Mówili eksperci, że dzieci zaczną zadawać pytania. Ekspertów słuchało się uważnie, przytakując im entuzjastycznie jednakoż wtedy, kiedy akurat nie dysponowało się żadnym dzieckiem do edukowania. A gdy już pięciolatka z oczami pełnymi łez, nerwowo skubiąc kołdrę zapytała czy to prawda, że ludzie umierają i czy ja-mamusia umrę pierwsza to jakoś przestał się człowiek mądrzyć i nadrabiając miną rozpadł się w środku. Na miliard malutkich smutnych kawałków dorosłego człowieka. Starałam się nie kłamać, mówić to w co wierzę, a mimo to kroczyłam w tej rozmowie jak saper po polu minowym i po wszystkim opadłam spocona na łóżko. Niedługo później miałam okazję zaobserwować efekty mojej emocjonalnej perory, kiedy to Róża z empatią właściwą pięciolatkom przymierzała sie do przepytania prababci otwartym tekstem, czy aby ta nie powinna już udać się na tamten świat, bo chyba jakby...hmmm...czas już? W porę powstrzymana przeze mnie dziecina wyznała, że rada byłaby rychło ujrzeć jakieś wniebowzięcie, a skoro umierać mają ludzie starzy, to po cóż daleko szukać...
Potem handlowała jeszcze z losem, spekulując, czy możnaby na kilka minut zajrzeć do nieba, tylko w sumie , żeby się rozejrzeć, miejsce se ewentualnie przyrezerwować kurtką i upewnić się w kwestii należytej lotności aniołów.  Dobra, wszyscy widzą jak mi idzie. Nie umiem w eksperta.
Umiem za to w widza przedszkolnych akademii ku czci.Za każdym razem płacząc jak bóbr i ciągając nochalem wśród zdumionych rodziców. W tym roku moje zachwyty ostudziła wychowawczyni, która poirytowana brakiem subordynacji wśród podopiecznych przedwcześnie zakończyła program artystyczny złożony z 938 pozycji w tym niezwykle istotnego tańca "bendynskiego" (aka wendynskiego), który ostatecznie nie został odtańczony. Doprowadziło to naszą córkę na skraj aktorskiej rozpaczy, gdyż taniec ten reklamowany był na chacie od tygodni jako creme de la creme dokonań grupy Misiów. Ciekawość naszą podsycało nie do końca etnicznie jasne pochodzenie owego tańca, gdyż po konsultacjach z innymi rodzicami okazało się że każde dziecko przyniosło do domu inną wersję jego nazwy. Spekulacje nasze obejmujące zakres geograficzny Brazylii, Bretanii, Walii oraz Indii (taniec wedyjski na cześć bogini Kali w niebieskim dezabilu - tatuś) ucięła pani wychowawczyni numer dwa oznajmiając, że co się odwlecze to nie uciecze i taniec... belgijski zostanie odtańczony przy innej okazji. W sumie to po rozwiązaniu zagadki terytorialnej znacznie opadł mój apetyt na oglądanie tego tańca. Z belgijskich towarów eksportowych najbardziej cenię sobie praliny Leonodasa i oszlifowane diamenty.
Tatko nie traci nadziei, wszakże Van Damme też jest Belgiem zatem nadzieja na wykopy z półobrotu oraz szpagat na cegłach błąkaja się pewnie po labiryncie zwojów w jego głowie. Róża ma to po nim. Zawsze oczekuje więcej niż może jej zaoferować rzeczywistość. Jak się okazuje ma to sens. Na przykład taki Kropek.... wyobraźcie sobie, wrócił.

Kropek druga szansa.

"Na festynie" akwarela na poliwęglanie




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz